piątek, 1 kwietnia 2011

Po powrocie

Od kilku dni odwiedzam Instytut Medycyny Tropikalnej w Gdyni:) Na razie wszystko jest OK. Niezależnie od efektów tych wizyt nic nie zniechęci nas przed odkrywaniem innych kontynentów.

Na początku tego bloga napisałem, że kocham zapach Azji! I nic się nie zmieniło! Teraz dodatkowo mogę napisać, że kocham smak słonej wody wokół Azji!

Snorkelowanie, bezludne wyspy, śnieżnobiałe plaże, wiecznie uśmiechnięci Filipińczycy, cudowne jedzenie - wszystko to można znaleźć, odkryć, doświadczyć decydując się na kilkanaście godzin lotu, nieco niedogodności. Ale ile przyjemności!

Jak przy poprzednich blogach: zapraszamy do odkrywania świata, a jeśli dzięki nam, zainteresuje się ktoś miejscami o których piszemy, to będzie nam bardzo miło.

10 powodów aby zobaczyć Hong Kong



To już ostatni dzień naszej podróży do Azji Południowo-Wschodniej w tym roku. Jesteśmy bardzo zadowoleni, ze kończymy ją w Hong Kongu, który należy chyba teraz do grupy najbardziej ulubionych przez nas stolic.
Jest kilka powodów, dla których warto tu „przystanąć” w drodze do lub z Azji Płd-Wsch.

1. Miasto ma w sobie niesamowitą siłę. Z jednej strony, jest bardzo wibrujące, szybkie i pędzące, a z drugiej strony ma spokój Azji Płd-Wsch. Siła tego miasta to rytm nadawany przez lotnisko, promy, autobusy, ludzi, biznes.

2. Jest naszpikowane nowoczesną urbanistyką. To nie tylko przejawia się, w tym, że wszystko jest ultranowoczesne, ale także w organizacji całego transportu. Tu łatwo się poruszać i żadna odległość nie stanowi przeszkody.Wystarczy, jak w Londynie, Oyster card – i świat, czyli Hong Kong stoi otworem!





3. To miasto ludzi bogatych, którzy niekoniecznie pokazują to jeżdżąc lexusami. Tutaj widać, że każdy metr kwadratowy ma swoją wartość. Każdy budynek wydaje się być przylepiony do innego a hotele, mieszkania, kwatery są mikroskopijne. Jakoś to nie przeszkadza w tym, żeby czuć się tutaj dobrze i swobodnie. Ciekawe, że w Hong Kongu zawsze znajdzie się miejsce na sklep. Mały, duży, lokalny czy też sieciowy. Skąd „oni” mają na to pieniądze?

4. Hong Kong to wielki świat. Kilkanaście lat temu jak pierwszy raz lądowaliśmy w Kuala Lumpur to widzieliśmy, że w Azji wszystko jest wielkie. Budynki, lotniska, dworce, place … i , akurat w KL, największa na świecie flaga. Wielki świat to także obecność wielkich marek. Luis Vitton, Chanel, Dior, Cartier etc… tutaj to jest ogromne. Pod sklepami ustawiają się kolejki KUPUJACYCH, bo na oglądanie szkoda im czasu. Sklepy marek globalnych mają wielkość supermarketów. I co ciekawe panuje tu przekonanie, że jest to wszystko dostępne dla ludzi, a nie jak w Europie dla celebrytów.

5. Jeśli nie ma ciebie, jako firmy w Hong Kongu, to tak jakbyś nie istniał. To jest niesamowite uczucie, jak chodząc po ulicach Hong Kongu widać, kto tak naprawdę liczy się na świecie. Z polskich marek nie zauważyliśmy tutaj żadnej. Królowały silne marki azjatyckie, których logo wcześniej nie widzieliśmy. I nie mówimy tutaj o żadnych tzw. podróbkach. To tylko oznacza, że niedługo zostaniemy jeszcze bardziej zglobalizowani, ale już za pomocą innych brandów.




6. Hong Kong warto odwiedzić, żeby zdać sobie sprawę jak małym i zupełnie nieliczącym kontynentem jest Europa. Nie wspominam tutaj nawet o Polsce. Daje to poczucie, że albo wreszcie pozbędziemy się tego eurocentryzmu i otworzymy się na świat, albo, jako kontynent, zginiemy i nawet nikt tego nie zauważy. Bo my jesteśmy w absolutnej, bez znaczenia, mniejszości. Bez nas świat da radę!





7. Miasto zachwyca dizajnem. Wszystko jest dopracowane. Z przyjemnością ogląda się miejsca, które zostały wymyślone nie tylko, żeby spełnić określona rolę wynikającą z funkcjonalności, ale także cieszą oko. Z przyjemnością wchodziliśmy do miejsc, takich nawet zwykłych, gdzie można było dotknąć, doświadczyć piękna. Gdynia Design Days – uczmy się z HKG!

8. Hong Kong jest dobrym miejscem dla tych, którzy trafiają do Azji pierwszy raz. To jest jakby tranzyt miedzy Europą, z naciskiem na Wlk.Brytanię, a Azją. Są tutaj typowo londyńskie klimaty jak np. Soho na wyspie Hong Kong, przy wszechobecnej kuchni chińskiej/kantońskiej w okolicach Kowloon. Jeśli ktoś nie jest pewien, czy pojechać do Azji i, tak jak my zakochać się w tych klimatach, to byłoby to idealne miejsce, żeby się o tym przekonać. Tak na początek. A potem Borneo, Kambodża, Laos, Bali…

9. Jedzenie, podobnie zresztą jak w innych częściach Chin, absolutnie powala. Typowo chińskie, hawker stalls, fusion… lub też z lekką nutką dekadencji. Trudno się temu oprzeć. Tutaj wszyscy coś cały czas jedzą. Oczywiście nie w miejscach komunikacji publicznej, bo za to grozi ponad 800 USD kary, ale w setkach restauracji, barów, knajp, budek etc. Czasami wygląda to nieco surrealistycznie, jak widzi się setki osób siedzących w barze skupionych tylko i wyłącznie na jedzeniu. Mieliśmy wrażenie, że nie rozmawiają ze sobą, a tylko szybko, jakby na czas, połykają makarony i wypijają rosołki (z nie mniej niż 1l miski). Z drugiej strony lubią Starbucks’a i nie jest łatwo znaleźć tam wolne miejsce.





10. Hong Kong nigdy nie śpi. No nie do końca. W porównaniu do innych metropolii, np. w Europie, to miasto jednak odpoczywa. Po 23:30 zanika komunikacja, budząc się tuż po 06:00. Na rytm miasta główny wpływ ma lotnisko. A jaki wpływ na lotnisko ma miasto? To właśnie warto zobaczyć!

Streets of Manila


To już ostatni raz jesteśmy w Manili. Byliśmy tutaj w drodze do: Cebu, Busuang i teraz. Już kolejny raz na tym samy lotnisku. Wraca multiplikacja! Za każdym razem je eksplorowaliśmy i zastanawialiśmy czy dobrze robimy, że ostatni dzień na Filipinach planujemy właśnie spędzić tutaj. Jakoś zignorowaliśmy posty w Internecie i stwierdziliśmy, że będąc ponad 2 tygodnie na Filipinach wypada wpaść do stolicy.



Z perspektywy lotniska nie wyglądało to tak źle. Żółta taksówka dowiozła nas do hotelu. Już po kilkuset metrach od terminala okazało się, że jesteśmy w mieście, które lekko nas przeraziło. Nie żebyśmy się obawiali w jakiś sposób o swoje bezpieczeństwo, zostaliśmy powaleni obrazami, jakie zobaczyliśmy. Zupełnie innymi od miejsc w Azji, które wcześniej widzieliśmy. Dość brudne wąskie ulice zapełnione do niemożliwości samochodami, które nie były wcale takie złe, ogromna ilość ludzi handlujących, chodzących, szwendających się. I góry śmieci walające się po drodze. To tylko nas utwierdziło, że siłą Filipin jest przyroda, słabością miasta.
Chwilę po rozpakowaniu się wyszliśmy w nasze okolice. Okolice ambasady amerykańskiej, więc mogłoby się wydawać, że jest to lepsza część Manili.



I pewnie była, gdyby nie kolejne obserwacje. Ciężko było znaleźć jakieś sensowne miejsce do jedzenia, inne niż sieć Jolibee, lokalny odpowiednik McDonaldsa, jakimś cudem natknęliśmy się na dość sensownie wyglądający pub. Hurahhh pomyśleliśmy. Ale tylko do momentu, gdy zorientowaliśmy się, że jest to australijski hotel – przechowalnia dla panów w średnim wieku, którzy albo zapragnęli znaleźć sobie żonę na miejscu, lub też przyjechali z żonami Filipinkami do ich kraju ojczystego. Obrazki, które tutaj widzieliśmy były absolutnie kuriozalne. Dżentelmeni nawet pod siedemdziesiątkę jedzący lunch z dziewczynami młodszymi niż ich własne wnuczki. „Biznesmeni” z Australii, którzy tłumaczyli, że jak tylko zrobią jutro check-out to resztę lokalnej waluty przekażą dziewczynom, aby miały „kasę” do ich kolejnego przyjazdu. Nie był to, zapewniam, żaden dom rozpusty, ale zwykły hotel, który spełniał jednocześnie rolę biura podróży. Co ciekawe organizowano tutaj busy przewożące turystów w różne miejsca, a pani- lektor zapowiadała odjazd autobusów zupełnie jak na lotnisku.


Zjedliśmy nawet niezłe australijskie hamburgery i przerażeni tym co zobaczyliśmy pojechaliśmy do największego centrum handlowego na świecie tzw. Mall of Asia. I dobrze, że tak zrobiliśmy, bo mieliśmy okazję przejechać przez nowoczesną Manilę, kompletnie odmienną od tego, co dotychczas zobaczyliśmy. Szerokie, czyste ulice. Piękne budynki, dobre hotele. Widoczny postęp. Chyba wspominałem już wcześniej, że galerie handlowe mają tutaj zupełnie inną funkcję, która nie tylko wynika z kompletnego zauroczenia amerykańską kulturą, ale także z braku innych miejsc, gdzie młodzi ludzie mogliby się spotykać.



Mimo tego, że miasto jest ogromne i potencjalnie można by wykorzystać nadmorskie bulwary do tego, żeby zachęcić mieszkańców do częstszego spędzania czasu właśnie tam całość życia koncentruje się w „mall”. Bardziej interesujące jest to, że niewiele osób robi zakupy w sklepach lub butikach tam usytuowanych. Większość przychodzi żeby coś zjeść, albo skorzystać z licznych atrakcji takich jak np. lodowisko. Dzieci, młodzi, starzy okupują setki knajp mniejszych i większych wchłaniając niesamowite ilości jedzenia. Dla porównania, tylko, jak poszliśmy do japońsko-koreańsko-chińskiej restauracji, gdzie było pewnie ponad 600 osób, to my skończyliśmy naszą ucztę na 2 talerzach, podczas gdy inni nie zjedli mniej niż po 6 na osobę. Świadczy to albo o tym, że nie umiemy najeść się do syta, albo też o tym, że „oni” jedzą znacznie więcej. Zresztą widać to także na ulicach. Zanim nie przyjechaliśmy do Manili, to nie widzieliśmy w ogól otyłych ludzi. Tutaj kult fast foodów jest tak ogromny, że efekty widoczne wszędzie w postaci setek otłuszczonych osób.
Ostatnie godziny postanowiliśmy spędzić „coś zwiedzając”. Pani w recepcji hotelu stwierdziła, że jest tyle miejsc, a my mamy tak mało czasu, że nie jest w stanie nam niczego doradzić. Postanowiliśmy jednak zobaczyć Chinatown. Chinatown w wielkich metropoliach, to jest zazwyczaj bardzo kolorowe miejsce, gdzie Chińczycy nie tylko pracują, ale i odpoczywają, czyli zazwyczaj jedzą. Wsiedliśmy do tzw. jeepney’a, czyli rodzaju zadaszonej furgonetki gdzie mieści się pewnie 12 osób, ale znając Filipińczyków, nawet 25. Za 7 peso (grosze) dojechaliśmy do chińskiej dzielnicy. I tutaj lekkie zderzenie z rzeczywistością.



Jak podszedłem do policjanta i zapytałem się jak dojść do centrum Chinatown, to powiedział, dość rozżalonym głosem: Panie tutaj w Chinatown to ludzie cieżko pracują, nie tak jak w Nowym Jorku. Był to spory cios (obuchem?) na początek, ale już po kilku krokach zdaliśmy sobie sprawę, że to prawda. Właściwie przed typową bramą Chinatown, jak i za nią, było podobnie. Szaro, brudno, nieciekawie. Chodziliśmy między ulicami, które sprzedawały albo akcesoria dla pogrzebów (lampiony etc.), albo tez części do silników okrętowych lub też narzędzia do obróbki stali. Wpadliśmy tylko do małego sklepu z herbatą, niewielkiego supermarketu, po czym wzięliśmy taksówkę i wróciliśmy do hotelu. Pochodziliśmy jeszcze po naszej okolicy, wpadliśmy do Mall of Asia, żeby wydać ostatnie peso i pojechaliśmy na lotnisko.


Trochę żałuje, że w ogóle byliśmy w Manili. Po bardzo przyjemnych chwilach na wyspach, plażach, po rejsach i pływaniu – to było zupełnie niepotrzebne miejsce do „odwiedzenia”. Nie mogliśmy się doczekać się wylotu do Hong Kongu. W przeciwieństwie do poprzednich lotów tutaj straciliśmy już nadzieję na wygraną w konkursie (znów tabletki Centrum). Godzina opóźnienia, jesteśmy nareszcie w wielkim mieście. Hong Kong: here we come!

wtorek, 29 marca 2011

Niemoc twórcza a monitor your squid


Siedzimy na lotnisku w Corona i naszła mnie … niemoc twórcza. 17 dni pisania dzień w dzień daje o sobie znać. Niełatwo jest się zmusić i pisać. Czuję się, jakbym musiał wyrobić wierszówkę. Nie jest łatwo. Siedzimy, jak wspomniałem, na lotnisku. Ale, nie jest to takie jakieś tam zwykłe lotnisko. To lotnisko jest wyrazem przyjaźni jaka łączy narody Filipiński i Koreański. Chyba ten południowy. Każdy Koreańczyk, który przychodzi na to lotnisko robi sobie zdjęcie pod pomnikiem/tablicą umieszczoną przed terminalem. Jest to chyba jedyne lotnisko, które odwiedziliśmy dotychczas, otwierane na 1,5 godziny przed odlotem samolotu. U sumie, nie powinno mnie to dziwić, gdyby nie drobne sprawy. Przed miniaturowym terminalem staliśmy w kolejce kilkudziesięciu osób. Nie pisze celowo kilkuset, bo całe wesołe towarzystwo czeka na 2 samoloty Cebu Pacifi Air i Air Philippines Express. Pewnie jest nas ze 120 osób, maksymalnie. Otworzono wrota terminala. Już, już chcemy wchodzić, a tu okazuje się, że nie można. Najpierw Koreańczycy będą przechodzić przez bramki bezpieczeństwa. Ostatecznie je ufundowali, pomyślałem. Ale zaraz, zaraz, jakie bramki bezpieczeństwa. Tutaj bramką jest pan, który wkłada rękę głęboko w plecak i równie głęboko patrzy w oczy pytając się: jest coś, czego tu ni powinno być, czy nie. Psycholog, pomyślałem. Ten pan okazał się również strażnikiem przyrody, bo pyta każdego o mango. Żółte mango, oczywiście. Wyobraźcie sobie, że każdemu rekwiruje takie cudownie dojrzałe i pachnące mango. Gdyby mi się coś takiego przydarzyło, albo bym się popłakał, albo też wyjąłbym nożyk i obrał w tradycyjny sposób. Ten tradycyjny sposób to rozkrojenie mango wokół pestki, w wyniku czego powstają dwie łódeczki, a następnie wewnątrz nich zrobienie kratki. Na koniec wywija się mango skórką do dołu, a nacięcia tworzą jakby jeżyka. Przepraszam, że zboczyłem z tematu, ale teraz jak kupię mango w Lidl-u (najlepsze, absolutnie, Tesco się nie umywa!) to wiem jak podziałać na nie.
Jak już nas odprawiono, to czekała na nas kolejna niespodzianka. Znów nam policzyli nadbagaż, ale zeszliśmy z 6 kg na 3. I wiecie co, nie ma zmiłuj się. Nawet dramatyczna próba podjęcia negocjacji spełzła na niczym. Idziemy na kawę i czekamy na samolot. Mamy nową strategie wygrania w konkursie na pokładzie, ale nie zdradzę, póki się nie sprawdzi. Po co inni mają mieć łatwiej. Mamy nadzieje, że w Manili będzie fajnie i oprócz największego centrum handlowego na świecie uda nam się coś zobaczyć. Tu faktycznie nie ma zabytków, więc może być lekki problem. Oglądania natury w Manili nie planujemy. Jest plan, że gdyby były takie autobusy jak w Londynie, to byśmy raz w życiu do niego wsiedli i na górnym deku oglądalibyśmy miasto. Nie wiemy jednak czy w ogóle są.



Wczorajszy dzień to był ostatni 3 dzień naszej podróży z Rodelllem i Ewinem. Panowie od samego rana zaskakiwali nas miłymi niespodziankami. My ich także. Wstaliśmy pierwsi, przywitaliśmy słońce. Nawet wyspaliśmy się na tych pryczkach na plaży. Tylko ja w nocy budziłem się kilka razy, bo bałem się że spadnę (było dość wąsko) na kawałek skały. Już kolejnych drobnych obrażeń mi nie potrzeba.

Panowie usmażyli dla nas naleśniki. Pewnie było ich 8. Takie typowe amerykańskie pancakes, wiec były okrąglutkie (jak on to zrobili na naszej łajbie) i puszyste. Niebo w gębie, można by powiedzieć. Smakowały nieziemsko polane syropem klonowym. Tylko herbaty brak! Znów nie było zmiłuj się o 07:45 byliśmy już w wodzie i oglądaliśmy okoliczne rafy. Co tam będę się wymądrzać, wokół plaży 91 na której spaliśmy było cudownie pięknie.


Kapitan zabrał nas na oglądanie kilku lagun. Zjawisko wymiany słodkiej ze słoną wodą odczuliśmy na sobie dość dobrze, bo co chwilę, jak pływaliśmy po dość dużej powierzchni woda mętniała i nie zawsze było coś widać. Pobiliśmy także własny rekord, o czym dowiedzieliśmy się już na łodzi. Jedno z wewnętrznych jezior, miało głębokość ponad 60 metrów! Dobrze, że nie wiedzieliśmy o tym wcześniej, bo byłby to dla nas lekko stres. Pływanie w lagunie polegało przede wszystkim na eksplorowaniu tego co było wokół niej, czyli ogromnych skał z niesamowicie głębokimi pęknięciami. W chwilach dobrej widoczności wyglądało to jak oglądanie. Od razu skojarzył nam się wspaniały film z lat osiemdziesiątych pod tytułem „Błękitna laguna”, który oglądałem wielokrotnie dzięki uprzejmości przyjaciela, którego tato był marynarzem. Myślę, że skojarzenie było jak najbardziej na miejscu. Było niebiesko, mało ludzi wokół nad, niesamowite krajobrazy. O ile pamiętam jakieś sekwencje filmu (zupełnie nie pamiętam o co chodziło) to była tam aktorka z długimi włosami i aktor blondynek jak anioł. Było też jakieś dziecko. O, tak, tak właśnie, tak wyglądaliśmy, jak oni. W moim przypadku lekko nie zgadzały się kręcone blond włosy, a w Magdy ich długość. Reszta była zupełnie taka sama. Przegonili nas po tych lagunach nieźle, a potem zaczęli znów karmić. Ciekawe, że koledzy nie serwowali tych rybek co to sobie z Magdą złowili, ale inne.



Po ostatnim snorkelowaniu już przy samym Coron, które nie było aż tak atrakcyjne, jak poprzednie rozstaliśmy się z Rodellem i Edwinem. Super chłopaki, świetna zabawa, niezwykłe przeżycia, naprawdę „highlight” całej podróży. Na koniec puściliśmy na cały regulator kilka piosenek Lady Gaga i Black Eyed Peas (teraz tu modna jest przeróbka Dirty Dancig) wszyscy odtańczyliśmy sobie pożegnalny taniec wzbudzając zazdrość innych załóg w porcie i się serdecznie pożegnaliśmy.
Teraz czas wracać do cywilizacji. Postanowiliśmy to robić stopniowo. Z portu w Coron pojechaliśmy do oddalonego o 20 minut jazdy busem hotelu w Busuanga. I tu miłe zaskoczenie, bo hotel to małe idealnie czyste, prawie wymuskane domki. Duże łoża, czysta pościel! Bosko, pomyśleliśmy. Do momentu, gdy okazało się, że jesteśmy jedynymi gośćmi i właściwie to ingerujemy w spokój obsługi. Hotel umieszczony jest w lesie tropikalnym, w miejscu dla nurków zupełnie nieatrakcyjnym, co powoduje, że mimo swoich licznych zalet nie ma tam nikogo. Obsługa lekko ospała i niezadowolona (pierwszy raz na Filipinach), kolacja koszmarna, śniadanie musieliśmy zamówić do 19:00 dnia poprzedniego. Ale przynajmniej się wyspaliśmy i w godnych warunkach przygotowaliśmy na Manilę i ostatni dzień w Hong Kongu.


A z rejsu wokół wysp Coron zapamiętamy dodatkowo takie zdanie, które chodzi za nami od 2 dni. Brzmi ono dość surrealistycznie: ”monitor your squid”, co w wolnym tłumaczeniu oznacza : „uważaj na swojego kalmara” i wypowiadane było za każdym razem jak wyciągaliśmy nasze sprytne wędki przy łowieniu. Ja zawsze uważałem, żeby nabić nowego na haczyk i nakarmić rybki. Magda była bardziej pazerna i wyciągała kalmary z rybkami.
Jesteśmy w Manili.

poniedziałek, 28 marca 2011

91 Beach i Norelyn Aguilar




Jest wieczór drugiego dnia. Siedzimy na plaży nr 91, której właścicielką jest Norelyn Aguilar. Jest dopiero 19.06, słońce zaszło pół godziny temu, a my już po kolacji i dniu pełnym wrażeń. Właściwie słychać 3 odgłosy: morza, palącego się ogniska, a z łódki dobiega Massive Attack – Protection (czyli ochrona). Dzisiaj byliśmy znów pod wspaniałą opieką.



Ranek zaczęliśmy od pobudki o 5.16 przez lokalnego koguta. Jest niedziela, więc pewnie miał nadzieję, na udział w walkach kogutów. Jest jeden problem. Był sam na tej wyspie. O 7.00 przestał, my natomiast zostaliśmy zaproszeni na wystawne śniadanie. Na bambusowym stole koledzy rozstawili utensylia i zajadaliśmy się tradycyjnym, charakterystycznym dla bezludnej wyspy śniadaniem, czyli jajecznicą z cebulką i pomidorkami, słodką bułeczką, masłem orzechowym i dojrzałym żółtym mango. Standard hotelu 5*. Od 24 godzin nie piliśmy. Herbaty. Marzy nam się czarna z cytryną i ewentualnie cukrem. Jest szansa, że jutro po 17 wypijemy ją, ale już w Busuandze po zacumowaniu do stałego lądu.



Wspominałem, że wszyscy o nas dbają. Kolejnym przykładem było wystąpienie kapitana w roli pielęgniarza, który razem z Magdą, występującej w roli naczelnej lekarki, udzielili mi pierwszej i mam nadzieję ostatniej pomocy, opatrując mi drobną ranę. Magda również wystąpiła dzisiaj w roli stylistki, zmieniając kompletnie mój image (w związku z lekkimi obrażeniami słonecznymi). Od dzisiaj noszę pomarańczową chusteczkę.
2 minuty od naszej plaży, znów zanurzyliśmy się w wodzie. Żałowaliśmy, że nie zrobiliśmy tego dzień wcześniej, bo widoki były fenomenalne. Ale chyba byliśmy mocno ogłuszeni widokami wokół Sangatu. Pierwszym naszym skojarzeniem na to co ujrzeliśmy było, że włączyliśmy przypadkiem komputer i zmieniliśmy tapetę na tak zwaną akwarium. Kto używa Windows, wie o co chodzi.



Drugie skojarzenie, to że jakiś bogaty Filipińczyk dla własnego kaprysu stworzył klomby i połączył korale w niesamowite układy niemożliwe do stworzenia przez naturę. Można by się tylko zastanawiać jak to zrobił i jak je pielęgnuje. Pływaliśmy nie wynurzając głowy przez ponad 45 minut. Szkoda było patrzeć co jest wokoło, bo to co pod nami było przepiękne. Poranną zmianę z nami miał Rodell, który nurkował na głębokość 6-8 metrów po to tylko, żeby pokazać nam jakieś niezwykłe miejsce, albo wprawić w ruch ukwiały. Tradycyjnie zabraliśmy bułki i ryby jadły nam jak z ręki. Tymczasem Edwin nie próżnował. Po wyczerpującej godzinie wułefu wdrapaliśmy się na pokład, a tam świeżo usmażone, jeszcze gorące banany. Malutkie, grubiutkie, lekko tłuściutkie. Całe szczęście, że byłem pierwszy (najszybciej udało mi się pozbyć płetw) mogłem się najeść, dla innych zostały resztki.


Dziś dostaliśmy zadanie złowienia ryb na lunch. Koledzy zorganizowali nam żyłki, do tego podłączyli ciężarek i dodatkowo na pewnej wysokości 2 haczyki. Nie rozumiem tylko jednego, po co szukać lunchu, skoro były kalmary. Okazało się, że w naszej lodóweczce przechowywali od wczoraj, moje ukochane kalmary, z tym że, tym razem miały posłużyć jako przynęta. Ogłosiliśmy zawody wędkarskie. Nagrodą miały być 2 puszki piwa (coś trzeba zrobić z tymi 10-ma bo nie da rady ich samemu wypić).



Nie będę się za bardzo rozpisywać, ale podam żenujący wynik piszącego – 1 (słownie jedna), w porównaniu z Magdy rezultatem: 10 i Rodella 9. Dodatkowo Magda pobiła 2 rekordy, jeden dotyczył najdłużej ryby, o nazwie trąbkowa (wg mnie lepszym tłumaczeniem byłaby puzonowa), drugi, że złowiła 2 ryby za jednym wyszarpnięciem żyłki. Ja też pobiłem swoisty rekord, dotyczył ilości nakarmionych ryb kalmarami. Bawiliśmy się świetnie, a wszyscy popłakaliśmy się jak przy kolejnym zejściu na snorkelowanie znalazłem 4 ryby. Tyle tylko, że były w moich płetwach. Pewnie uciekły z wiaderka, mając nadzieję, że wrócą do wody. A tu taka niespodzianka. Całe szczęście, że je zauważyłem i ich nie zgniotłem. To tylko świadczy o tym, że część połowu stanowiły niewielkie rybki lapu lapu.


Na ostatnie dzisiaj snorkelowanie zszedłem dzisiaj sam z Rodellem oglądaliśmy jakby umierające korale. Wyglądało to jak cmentarz z połamanymi drzewami na dnie, tysiącami kawałków muszli i korala, przypominało to trochę wystudzone ognisko. Woda mętna, ciemna wrażenie lekko przytłaczające.Dobrze, że lunch na naszej kuchni zawsze się udaje



Jest kompletna ciemność, panowie grają w szachy, u nas dogasa ognisko. Kończy się płyta, jest 19.43 idziemy spać. Jutro ostatni dzień rejsu. Szkoda!