środa, 23 marca 2011

Fryzjer męski.



Wczoraj negocjowałem z naszą agentką inny powrót z Siqujor do Cebu. Powiedziałem, że jeśli „ona”, czyli agentka chciałaby mnie jeszcze kiedyś zobaczyć, to ja na pewno z Siquijor pięciogodzinnym promem nie wrócę. Tym bardziej, że z prognozy pogody wynikało, że może wiać. Nie wiedziałem czy rano, czy po południu, ale nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Udało się. Wracaliśmy do Cebu zupełnie inną trasą. Najpierw załapaliśmy się o 06:30 na prom do Ocelob. Tylko 2 godziny dużym promem cargo, który w sumie był pusty. Towarzyszyła nam tylko niewielka grupa innych pasażerów, którzy tak rano, podobnie jak my próbowali nieco się zdrzemnąć.

W przeciwieństwie do poprzedniej podróży, ten prom nie był wyposażony w plazmę, tylko w zwykły telewizor 25 calowy, tak więc marynarze w czasie całej drogi słuchali na pełen regulator (potencjometr 50) i chyba oglądali także lekko przysypiając 6 różnych telewizji śniadaniowych. Chyba nie były interesujące ponieważ je co chwilę przełączali. Morze było jednak spokojnie, podróż szybka dotarliśmy do Ocelob. Tam czekał na nas transport do Cebu.
Kierowca obiecał, że będziemy w Cebu na 11:00 i dotrzymał słowa. W sumie szkoda, bo pędził jak wariat, co ograniczyło w dość znaczny sposób nasze oglądanie wyspy. Zorientowaliśmy się tylko, że cały czas trasa biegnie nad morzem, jest pięknie, i że najważniejszym urządzeniem jest klakson, który czasami zasadnie, ale głównie niezasadnie był wykorzystywany.
Dojechaliśmy do Cebu. Mieliśmy ambitne plany zwiedzenia czegoś. Ale jak przeczytaliśmy na travelbit.pl i w innych miejscach co mamy do zobaczenia, to jednak nam się odechciało. Było pewnie ponad 33C i chodzenie gdzieś nie było racjonalne. W recepcji przypomniano nam o cudownej instytucji shopping malls na Filipinach i jej znaczeniu dla rozwoju kultury masowej. A masa w shopping mallu była istotna. Mimo tego, że była 12:00 sklepy, restauracje ( a to normalne, bo lunch), kawiarnie, przybytki naprawy i korekcji urody etc. były pełne klientów. W przeciwieństwie do naszych shopping mall-ów nie widzieliśmy młodych osób zwiedzających sklepy, raczej koncentrowali się na jedzeniu. Dziesiątki grupek ludzi wspólnie biesiadujących, rozmawiających, pijących ice cofce lub tea we wszystkich kilkudziesięciu knajpach. Tak jakby ich życie w danym momencie koncentrowało się właśnie na konsumpcji rozumianej nie tylko jako spożywanie posiłku, ale także jako celebrowanie pewnej pop kultury. Im bardziej amerykańsko wyglądające miejsce, tym więcej młodych ludzi wewnątrz: Starbucks, TGI, SteakHouse, Pizza Hut etc… były po prostu zalane młodzieżą. O 12, 13, 14, 15….do godziny 22. Osobliwe.

Postanowiłem spełnić jedno ze swoich licznych marzeń związanych z podróżami. Wybrałem się do fryzjera. Sprawa nie była prosta bo miałem przynajmniej 3 miejsca do wyboru. Na poziomie -1 był gabinecik w stylu „późny Gierek” z panem fryzjerem, co to może nawet pamięta czasy Ferdynanda Marcosa, na początku jego drogi. Widziałem jego efekt pracy. Australijczyk ostrzyżony na łyso. Dobra robota, ale nie tym razem. Magda nalegała, żebym może skorzystał z tej szansy, ale jakoś nie chciałem. Drugi gabinet był na 3 piętrze. Mocno reprezentacyjny. Jak wszedłem i zobaczyłem kilkunastu fryzjerów wystylizowanych na lata ’80 czyli a la Limahl mocno się zaniepokoiłem. Nie mógłbym mieć takiej fryzury z kilku powodów. Ujmijmy to tak, przede wszystkim nie wyobrażam sobie siebie w pasemkach blond z lekko podkreśloną linią brwi. Pozostał mi zakład na 4 piętrze. Tu była fabryka. Pomyślałem, że to dobrze, bo przynajmniej ktokolwiek do mnie się dorwie to ma spore doświadczenie. Zapisałem się na listę, byłem 76 tego dnia. Pani przeczytała moje imię i wydarła się krzycząc: czy ktoś chce obciąć Jacka (czytaj:dżaseka). Na początku nie było nikgo chętnego, ale po 2 minutach znalazł się Gorge, który pociągnął mnie za rękaw, zapytał się skąd jestem po czym wepchnął mnie na fotel. Próbowałem objaśnić w czym rzecz, ale pan wiedział. Robimy trimmowanie. W tym czasie w lustrze zobaczyłem, że wszyscy fryzjerzy wyglądają tak samo. Czarne kubraczki (takie lekko chińskie), blond włosy (czyli też ufarbowane) i maseczki na ustach, a w oczach błysk. Właściwie mój fryzjer nie był zainteresowany moimi wymaganiami, bo wiedział jak mi będzie lekkiej. Gdzie przyciąć, podciąć, wygolić, posmarować etc. Trudno mi było w ogóle z nim rozmawiać, ponieważ zabezpieczył moją szyję 3 warstwami. Najpierw papierowy kolnie, którym mnie prawie udusił, później gorący ręcznik nawilżony eukaliptusem, a na koniec gustowna pelerynka. Ok. może nie do końca gustowna, bo w panterkę, ale przynajmniej ciekawa. Inaczej niż u nas, pan fryzjer zaczął od wyrównywanie brzegów, podkreślając, że jego ulubione zajęcie to wyrównywanie włosów do ich naturalnej linii. Później dopiero zajął się faktycznym strzyżeniem. Na końcu wykonał numer popisowy, który pamiętam z lat 70, chociaż sam tego nie doświadczyłem. 10 minutowy masaż głowy. Warto było się pomęczyć.
Mimo że nie zwiedzaliśmy, nie podziwialiśmy, nie kąpaliśmy się miło spędziliśmy czas. Ale jeśli ktoś przeczyta tego posta i może dzięki temu ominąć Cebu to niech omija. Na Bohol można bezpośrednio dolecieć z Manili, z Siquijor można dojechać promem na Domaquette i stamtąd gdziekolwiek dalej. Omijajmy Cebu. Chyba, że ktoś jedzie na Mackalan. A to zupełnie inna sprawa. Czekam na kolejne dni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz