środa, 23 marca 2011

Deseru nie ma, ale może chcecie jointa?


Jurto czeka nas pływanie z rekinami wielorybimi. Spokojnie, podobno są bezpieczne. Znów się przemieściliśmy. Tym razem z Cebu do Legazpi, i dalej do Donsol. Popatrzcie na mapkę przy pierwszym postcie. Dojechaliśmy na lotnisko dużo przed czasem, byliśmy pierwsi do odprawy. Postanowiliśmy napić się dobrej kawy. Magda piła, a ja nas odprawiałem. Wykryto u nas nadbagaż, którego wcześniej nie mieliśmy, a niczego oprócz kremów do opalania nie dokupiliśmy. Nie dało się niczego wynegocjować. Coś innego mnie jednak zaskoczyło. Pan bez zbędnych ceregieli zapytał mnie ile ważę. Jakoś nie dosłyszałem pytania, więc pochylił się nade mną i powtórzył jeszcze raz, tym razem wykrzykując pytanie na całą sale odlotów: ile pan waży, powiedziałem! Ściszonym głosem lekko nieśmiało odpowiedziałem. Chyba nie uwierzył. Rozkazał mi wejść na wagę towarową. Uf, zgadzało się. Bałem się, że wezwie security i mnie usuną z lotniska. Podałem również przybliżoną wagę Magdy. Pan powiedział, że taka informacja go nie interesuje, bo jest niesprawdzona, a pani Magda ma sama przyjść i się zważyć. Zagarną jej paszport i boarding kazał mi odejść od stanowiska po czym odprawił kolejnego klienta z uśmiechem prosząc o przejście przez taką samą procedurę. Trafił na niemieckie mocno wyzwolone kobiety w związku, które lekko się oburzyły, a jedna z nich z trudem musiała ukryć swoje umiejętności bokserskie.



Na lotnisku był niesamowity żar. Ci którzy pracowali na płycie lotniska zabezpieczali się w różny sposób. Niektórzy panowie mieli zwykłe czapeczki, ale większość miała na głowie ręczniki. Jeden miał haute couture ręcznik fikuśnie zapięty klamerką. Wózkarze, jeździli w kominiarkach. A tutaj pewnie +35C! W czasie lotu znów nie było instruktarzu w takt piosenek Lady Gaga. Za dwa dni czeka nas następny lot, może coś uda nam się zobaczyć. Był natomiast konkurs, w którym chcieliśmy startować. Zadania i pytania dzisiaj dotyczyły: posiadania kosmetyczki i pokazania jej stewardesie, pokazania zdjęcia rodzinnego, a także przeliterowania nazwy Cebu Pacific. Siedzieliśmy w ostatnim rzędzie, więc nie mieliśmy szansy na wygraną.
W Legazpi przywitał nas deszcz. Klapa pomyślałem, ale zaraz pojawiło się słońce, potem zaraz tęcza, jest szansa na dobry dzień. Na płycie lotniska pojawił się przedstawiciel zupełnie nieznanego mi fachu. Podawacz parasoli słonecznych (lub od deszczu). Każdy z pasażerów ATR przed zejściem na płytę lotniska otrzymał parasol w kolorze pomarańczowym właśnie od tego fachowca.



Po godzinie dojechaliśmy do Donsol. Dzień bez transferu, transportu, przemieszczania się jest dniem straconym. Ale jak jest tutaj tyle wysp, mieszka ponad 90 milionów ludzi i jest kilka dobrych tysięcy kilometrów między najbardziej wysuniętą na północ i południe wyspą to trzeba jeździć, chyba, że chce się gdzieś zagnieździć w hotelu all inclusive – brrrrrrrrrr. Na miejscu miła niespodzianka. Pracownicy naszego kolejnego biura podróży, mieszczącego się w pomieszczeniu 3x3 metry powitali nas uśmiechem i okrzykiem mister Jazek and Magda. Nocleg zaplanowano w małym koreańskim hotelu, który okazał się miłą oazą i wyróżniał się na tle innych między innymi czystością, następnego dnia nisko pokłoniliśmy się kucharzowi. Kilkanaście niewielkich chatek (domki minimalistyczne wymalowane wewnątrz tylko na biało) wokół basenu tworzyło niezwykle spokojną oazę. Tylko jakiś zwariowany kot miałczał cały czas. Ale to marzec, może musiał (ciekawe jak tam nasz Franek).


Wpadliśmy do pierwszej lepszej knajpki nad morzem, gdzie chyba już dawno nie było żadnego głodnego. A tam pełen raj! Owoce morza przyrządzone i podane w prosty sposób. Bardzo lokalnie, co pewnie podobałoby się pani Gessler. Nasze kubki smakowe (i my) niezwykle zadowolone.
Na wieczór mieliśmy zaplanowane świetliki tzw. fireflies. Nie byliśmy pewni czy to dobry wybór, ale jak się szybko okazało było przednie. Już po zachodzie słońca dojechaliśmy tricyklem do przystani nad rzekę. 5 osób na tricyclu … i daliśmy radę! Nie wiemy nad jaką oprócz tego, że była szeroka, głęboka (dano nam kapoki), a brzegi były obrośnięte krzakami i wysokim drzewami. Pewnie były to mangrowce. Nie do końca wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać. Po około 15 minutach rejsu w ciemności, gdzie drogą oświetlały nam miliony gwiazd, zobaczyliśmy latające wokół nas i w dodatku świecące robaczki. Były ich tysiące. Czasami wyglądały jak spadające gwiazdy. Innym razem jak małe samolociki latające tuż obok nas. Łódki zatrzymywały się pod drzewami oblepionymi tysiącami świetlików. Nieskromnie, lekko na przyczepkę stanęliśmy koło takiego drzewa, ale efekt nie był imponujący. Jednak w ciągu kolejnych 30 minut na drzewie pojawiły się tysiące robaczków. Wszystko pulsowało jak na choince bożonarodzeniowej. Aby pobudzić insekty rytmicznie klaskaliśmy z naszą 3 osobową załogą. Szkoda tylko, że nie byliśmy w stanie tego udokumentować. Nasi marynarze co chwila łapali robaczki i dawali Magdzie.


Cały dzień wszyscy mówili nam, że najlepszym miejscem n kolację w Donsolu jest Baracuda. Ponieważ graniczyła z naszym ośrodkiem postanowiliśmy spróbować tam jedzenia. Nie więcej niż 10 stolików, wszystkie zajęte. Właścicielka, mocno wyzwolona filipinka w średnim wieku, ubrana w kuse spodenki z denimu, mówiąca z silnym amerykańskim akcentem zarządzająca barmanem niemową i 3 kucharzami, równie jak ona gadatliwymi. Nie było wydrukowanego menu, za to stała koło jednej z grup tablica, na której były wymienione 3 dania główne, 3 sałatki… i pewnie 40 rodzajów drinków. To już wydało nam się lekko podejrzane. Na nasze pytanie, co by polecała, powiedziała, że wszystko co ma z zamrażarki…hehehehe. Chodziło o to, że wszystko jest świeże, właśnie kupione od rybaków. Pokazała metalową miskę z owocami morza. I niezgrabnie przekładając, memląc, obmacując ryby tłumaczyła co jest co. Ponieważ nie załapaliśmy żartu dotyczącego świeżości od razu, pani roześmiała się lekko histerycznym śmiechem. Zanim udało nam się zwrócić uwagę tak aby do nas podeszła, przypełzło małe dziecko. Myśleliśmy, że to dziewczynka, a był to chłopiec o imieniu Julian, syn właścicielki. Trudno było ustalić wiek. Raz stwierdził, że ma 4 lata, za kilka minut, że 6, a potem powiedział, że 10. Chyba jednak miał 5 lat. Pierwszym pytaniem Juliana było, czy mamy iPhone4 (dlaczego nie po prostu iPhone), albo iPada, bo by sobie pograł. No i się zaczęło. Chłopiec wyrwał nam nasz sprzęt, dokonał przeglądu gier, ocenił, że są słabe, ale mimo wszystko nie chciał nam zwrócić naszej własności. Sytuacja zrobiła się lekko dramatyczna, ale wykorzystaliśmy moment składania zamówienia i stwierdziliśmy, ze mamy słabe baterie. Jeszcze dwa razy musieliśmy walczyć z Julianem, który atakował pozostałe grupki gości. Właścicielka podała nam kolację. Absolutnie bez zarzutu. Cudowne jedzenie! Po czym podeszła do nas z flaszką lokalnego brandy dwoma kieliszkami i próbowała postawić nam kielonka. My jednak, jacyś chyba byliśmy dla nie dziwni, powiedzieliśmy, że Margarita, którą nam wcześniej zaserwowała była pyszna ( skłamaliśmy) i alkoholu nam na dzisiaj wystarczy. Chętnie zjemy jakiś deser. Powiedziała, że musi iść do kuchni i obgadać sprawę z kucharzami, bo jej wszystkie mango ktoś zjadł. W tzw. międzyczasie strzeliła sobie 2 kielonki, zaciągnęła się znów jakimiś „papierosami”. Lekko chwiejnym krokiem, za kilka minut przyszła i szeptem teatralnym oznajmiła nam, że deseru nie ma. Znów powiedziała coś jeszcze, ale nie do końca zrozumieliśmy. Roześmiała się, poklepała nas po plecach, uścisnęła dłoń. Była nadzwyczaj pobudzona, może chciała nam zaproponować jointa? Nie, jednak nie, w rytmie cha-cha-cha podeszła do nas i lekko teatralnym ruchem rzuciła rachunek na stół. Potem podeszła do drugiego i zrobiła to samo. Tyle tylko, że wszystko jej się pomyliło, łącznie z numeracją dziesięciu stolików… wszystko naprawiła rytmicznie kręcą biodrami jive'a.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz