czwartek, 24 marca 2011

BIO: go, go, go, noooow!

Strasznie mi przykro ale ten tekst nie zostanie okraszony zdjęciami Magdy. Wszystko wyjaśnię poniżej. Dziś wielki dzień. Jedna z głównych, długo planowanych atrakcji. Coś występuje w niewielu miejscach na świecie. Jesteśmy od wczoraj w Donsol, jednym z bardziej znanych z bezkrwawych łowów na rekiny wielorybie (whale sharks).

Wesoła ekipa klubu nurków zabrał nas na 10 minutowy film instruktarzowy dot. dzisiejszego dnia. Dowiedzieliśmy się jak mamy się zachowywać cały dzień. Co nam wolno, a czego nam nie wolno. Zakazy były liczne, ale tylko niektóre udało mi się zapamiętać. Między innymi nie wolno nam się zbliżać do rekinów na odległość 3 metrów, a przypadku spotkania z ogonem musimy przyjemność ograniczyć do 4 metrów. Nie wolno nam pływać z nimi dłużej niż 10 minut i to w dodatku musimy być wszyscy z jednej łódki. Nie wolno nam robić zdjęć fleszem, ani też ich straszyć. Możemy pływać tylko wzdłuż nich nigdy w poprzek. Nie wolno nam także ich dotykać, to jak rozumiem, gdybyśmy przypadkiem się na nie natknęli.
Załadowano nas na łódkę. Tylko 30 takich może pojawić się jednego dnia w rezerwacie. Część turystów przyjechało do Donsol bez wcześniejszych rezerwacji i nie udało im się załapać na żadną z nich, a nam zakazano „dobierać” sobie inne towarzystwo. I tak nas było sporo. Nasza dwójka plus pięć osób załogi, w tym 3 tzw. spotterów, czyli wyglądaczy, który siedzieli na zmianę na dwóch bocianich gniazdach i wytrzeszczali oczy. A mieli zadanie nie lada trudne. Rekiny mimo tego, że bywają ogromne, bo nawet 18 metrowe, w taką pogodę jak dzisiaj były trudne do znalezienia. Tak wyczytaliśmy w Internecie, ale mieliśmy nadzieję, że będzie nieco inaczej. Ostatnim członkiem załogi był BIO. ON jest tutaj najważniejszy, bo ma największe doświadczenie w wyszukiwaniu Butanding. To po filipińsku rekin wielorybi. BIO to po prostu skrót od Butanding Interaction Officer, zazwyczaj osoba dobrze po trzydziestce, wcześniej rybak. Dopiero od kilkunastu lat w Donsol można oglądać rekiny, a to dlatego, że postanowiono stworzyć alternatywną pracę dla rybaków. Wcześniej zdarzało się zbyt często, że albo sieci były niszczone przez rekiny, albo one same ginęły w nich.
Wsiedliśmy na łódź i rozpoczęliśmy ponad 5 godzinne poszukiwanie rekinów. Przez pierwszą godzinę, podobnie jak pozostałe kilkadziesiąt łodzi wypuściliśmy się na kilka dobrych mil w głąb morza i krążyliśmy wokół sporego cypla. Pewnie tam codziennie można napotkać rekiny. Kilkadziesiąt osób było skoncentrowanych i wpatrzonych w wodę. Jak tylko któraś z łodzi dała sygnał, że rekiny mogą gdzieś być w pobliżu pozostałe natychmiast, zaciągały silniki i z rykiem sunęły w „podejrzanym” kierunku. Już na morzu przeszliśmy krótkie szkolenie dot. reakcji na rekiny. Nasz BIO przeprowadził z nami próby szybkiego zakładania masek, rurek i płetw. Na komendę, oczywiście. Komenda brzmiała dość prosto: go, go, go, nooooow! 2 próby i byliśmy przygotowani na czekające nas wyzwanie.
Wcześniej pisałem o zasadach związanych z polowaniem na widok rekina. Oj tam, oj tam. Zasady zasadami, a życie życiem. Tego dnia, była słaba pogoda i szanse mieliśmy niestety minimalne. Rekiny lubią najbardziej słoneczne gorące dni i wtedy podchodzą pod samą taflę wody niemal wynurzając się tym samym ułatwiając wszystkim, czyli BIO, wyszukiwaczom i przede wszystkim turystom oglądanie. Dzisiaj było inaczej. Pogoda pochmurna po kolejne godzinie zaczęło padać, tak więc jak tylko pojawiła się choćby mała szansa wszyscy turyści w grupkach mniejszych i większych szybko wskakiwali do wody. Padła długo oczekiwana komenda go,go,go noooow! Wskoczyliśmy do wody zaaferowani. BIO trzymał Magdę za rękę, Magda trzymała mnie za rękę i wpadliśmy w lekki wir. Coś chyba przepłynęło. Ale nie, to tylko takie wrażenie. Siedzieliśmy kolejne kilka minut w wodzie wypatrując czy może rekin do nas podpłynie. Wróciliśmy na pokład. BIO był mocno zmartwiony i zestresowany. Widać było, że ma spore doświadczenie, więc cały czas wydawał komendy kapitanowi i wyszukiwaczom. Kolejny raz na komendę wskoczyliśmy do wody. Tym razem BIO trzymał mnie, ja Magdę. Było spojonej. Pod nami przepłyną rekin. Było widać tylko ogon. Emocje niesamowite. Cała nasza trójka wynurzyła się na powierzchnię mocno podekscytowana. Upewniliśmy się, że coś widzieliśmy! Mamy go, pomyślałem.
Znów krążymy. Mijają kolejne minuty. Nic. Lekkie rozczarowanie, chociaż jesteśmy ponad 3 godziny na morzu, i jest fantastycznie. Ostatecznie przyjechaliśmy oglądać naturę, a nie zwierzęta w zoo. Ryzyko było, że „ogon” będzie naszą jedyną zdobyczą. Tym czasem padła komenda go, go, go, nooow! W mgnieniu oka wyskoczyliśmy do wody. Jesteśmy zanurzeni i już prawie wypływając na powierzchnię zobaczyliśmy. Był. Rekin wielorybi. 4 metry, może więcej. Cała nasza trójka przepłynęła wzdłuż niego. Wyglądał pięknie. Szeroka, ogromna, lekko otwarta, pożerająca planktony paszcza, jak u potwora. Delikatny brąz, ogromne centki. Duży, majestatyczny z cudownie fikuśnie wyglądającym ogonem. Przepłynął tuż pod nami. BIO ocenił, że 2 metry lub nawet mniej. Byłem w tym zanurzeniu ostatnim mam wrażenie, że nawet musnąłem jego ogona. Emocje, adrenalina, satysfakcja. My uśmiechnięci, BIO szczęśliwy. Zastanawialiśmy się później z Magdą, jak to się dzieje, że BIO codziennie pływając miał taką radość w oczach. Poczuliśmy, że byliśmy blisko natury i dostąpiliśmy niezwykłego zaszczytu. To tylko kilka sekund, które zapamiętamy na lata.
Pływaliśmy jeszcze 2 godziny, mimo tego, że zasada mówi, że nie wolno dłużej niż 3 godziny przebywać na terenie rezerwatu. Wszyscy BIO złamali zasady, bo chyba nie każda z łódek miała choćby szansę zobaczyć to co my. W słoneczny dzień można wytropić nawet 10 takich rekinów, ale gdy pada deszcze częściej schodzą w dół i trudno jest je zwabić. BIO nadal szukał, a my z nim. Tym czasem coś zawyło, lekko wybuchło, poszedł dym i nadaliśmy sygnał S.O.S. Piszę o tym zupełnie spokojnie, bo wiedzieliśmy, że nic nam się nie stanie. To tylko silnik odmówił posłuszeństwa, więc inna jednostka nas schorowała. Okazało się przy tym, że jeden z naszych wypatrywaczy uczy się na marynarza, ale brak mu jest nawet podstaw wiązania węzłów, przez co został wyśmiany publicznie przez ratującą nas załogę i kapitana naszej łajby. Kapitan natomiast musiał wysłuchać kilku cierpkich uwag od BIO i, co gorsza, od swoich kolegów. Był tak wkurzony, że jak dobiliśmy do brzegu żeby zmienić łódź, to nawet nie odpowiedział na naszego pożegnanie. Kolejne próby znalezienia rekinów nie powiodły się. BIO zaoferował nawet, że nas jutro poprowadzi za darmo. Nie było jednak szansy, przemieściliśmy się po południu powrotem do Legaspi.
Tutaj i zaskoczenie i przygnębienie. Zaskoczenie, bo wylądowaliśmy w jakiejś kompletnie oderwanej od rzeczywistości oazie. Hotelu, który pasował jak „kwiatek do kożucha”. Przygnębienie, bo uzmysłowiliśmy sobie, że na razie na Filipinach nie udało nam się zobaczyć jednego ładnego miasta. W przeciwieństwie do innych krajów w Azji nie zauważyliśmy w nich niczego interesującego. Większość wygląda podobnie. Mimo tego, że są portowe, życie skoncentrowane jest tylko na 1-2 centrach handlowych, a to co jest w samym mieście jest dość ponure i brudne. Nie ma tutaj zabytków kultury na miarę Tajlandii czy Kambodże, a jeśli są, to są mocno zniszczone. Natura, natomiast, pozostaje nietknięta. I wspaniale! Niech tak będzie.
A zdjęć nie byliśmy w stanie robić, bo byliśmy skoncentrowani na poszukiwaniach rekinów. Szkoda nam było czasu na dokumentowanie czegoś, co było tak ulotne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz