piątek, 25 marca 2011

Pokaż zęby.

Samolot z Manili do Busuanga był nieco opóźniony. 3 godziny przesiadki w drodze z Legaspi mocno nas zmęczyło. Nie żebyśmy się męczyli podróżą, bardziej tym co się dzieje na lotnisku. Ruch spory ( powraca multiplikacja z dziesiątkami stanowisk odpraw). Do tego odkryliśmy, że na lotnisku są sklepy i co gorsza pewnie ze 20 różnych restauracji. Była dopiero 08:15 rano, a już wszyscy, co w Azji jest absolutnie normalne, zajadają się ryżem, makaronami, pizzami, sushi, dim sum i co tam jeszcze kucharze są o tej godzinie mogą zaserwować. Zapachy smażonego tłuszczu, lekko dławiące. Jakoś nie byliśmy w stanie się zmusić aby od rana jeść też żeberka, chociaż wyglądały całkiem przyjemnie. Marzyła nam się zwyczajna kanapka i herbata z cytryną. O ile to drugie nie było trudne do załatwienia, kanapka była nie do zdobycia. Wyszliśmy z lotniska, bo podobno w pobliżu jest ulubiony shopping mall mieszkańców Manili. Jest nawet bezpłatny autobus, o czym poinformowali nas życzliwi Filipińczycy, 15 minut i moglibyśmy być w „raju”. Niestety spotkało nas spore rozczarowanie. Autobus jest, ale tylko dla członków funclubu tego przybytku. Pani, która miała niewielkie stanowisko na przystanku autobusowym dla tychże autobusów, zaproponowała nam 2 letnie członkostwo, a także 20% rabatu na każde zjedzone śniadanie w centrum. Dodatkowo dorzuciła bon na ileś tam peso i prawie dobiła z nami targu. Jakiś jednak racjonalizm w nas wstąpił i stwierdziliśmy, że byłoby to jakąś porażką zapisywanie się do klubu wielbicieli centrum handlowego. Pani jednak nie przestawała w przekonywaniu nas i tłumaczeniu, że tam są także kasyna gier i można wygrać dużo pieniędzy. O, to by się przydało? Tylko jaka byłaby szansa wygranej. Wróciliśmy na lotnisko. Tutaj jednak kompletnie polegliśmy. Nie było co zjeść. O godzinie 08:42 zarządziliśmy. Idziemy do lokalnej pizzeri. Podobno pizza taka sama jak w Nowym Jorku. Jakoś nie próbowaliśmy tam, to może trzeba tutaj. Człowiek od razu czuje się światowy. Pizza z pepperoni wybrana, dzięki pomocy kilku tłumaczy, bo chyba znów mamy problemy językowe i nasz dialekt nie jest w żaden sposób zbliżony do dialektu manilskiego. Dotrwaliśmy do boardingu, przed którym nawiązałem bliższy kontakt z 2 stewardesami, podpytując od dwie sprawy. Pierwsza dotyczyła instrukcji bezpieczeństwa pokazywanych w rytmie Lady Gaga, druga konkursów na pokładzie. Mieliśmy miejsca 2A i 2B, tak więc potencjalnie mieliśmy ogromne szanse na wygrane. Dzisiaj był dzień tabletek Centrum. To już wiedzieliśmy bo o to wszyscy walczyli na porannym locie z Legaspi. Stewardesy powiedziały, że taniec w rytmie Lady Gada to był chwyt marketingowy. Gratulujemy! Jeśli chodzi o konkursy były bardzo poważne i powiedziały, że trzeba uważnie słuchać odpowiedzi. Jedno poranne pytanie powaliło mnie tak, że obawialiśmy się, że pilot będzie musiał międzylądować po drodze, bo dostałem ataku śmiechu. Nagle padło zadanie do wykonania: please show your complete SET od teeth! W wolnym tłumaczeniu prosiła o pokazanie całego posiadanego zestawu zębów. Prawie 200 osób szczerzyło się przez dobre 2 minuty, żeby dostać pudełko tabletem Centrum. W tym byliśmy i my. Lekko surrealistyczna sytuacja. Na drugim locie pytania były bardziej inteligentne(?). W jednym z nich poproszono o zaprezentowanie całego zestawu do snorkelingu, w drugim zestawu do make-up-u. Ciekawe, że teraz nie przeszkadzało nikomu wyważenie samolotu ATR, jak przy locie z Cebu do Legaspi! Kilkanaście osób, w samolocie na 72, latało po pokładzie i pokazywało maski, rurki, płetwy i dodatkowo sprzęt do make-upu. Czekają nas jeszcze tylko 2 loty z Cebu Pacific. Czy coś wygramy? W Busuanga, godzinę lotu na południe od Manili, od strony Chin czekał na nas bus. Mieliśmy nadzieję, że tylko na nas, ale dokooptowano do nas jeszcze kilka osób, żeby nie powiedzieć pół samolotu. Nieco się przeraziliśmy bo podobno miejsce do którego mieliśmy jechać nie jest zbyt popularne. A wśród pasażerów była grupa Chińczyków wyglądająca jak klony Blues Brothers, dwie panie po 140 cm wzrostu i para pięknych Holendrów. Wszyscy jednak wysiedli po drodze a my dojechaliśmy do Coron. Tutaj na przystani miał czekać na nas wodolot (coś mi się w tym nie zgadzało), jak wynikało z oferty hoteliku. Była natomiast mała łódka motorowa. I wystarczy. Zanim na nią wsiedliśmy wpadaliśmy do kolegów z Tao Philippines, którzy za 2 dni zabiorą nas na safari po tutejszych wyspach. W kilku mailach, które od nich dostaliśmy głównie koncentrowali się na przypomnieniu, że w czasie safari nie można kupić nigdzie alkoholu i trzeba koniecznie w niego się zaopatrzyć. Weszliśmy do biura gdzie przywitały nas małe 2 dziewczynki prosząc, żeby poczekać na mamę. Mama Rose, po 40-tce w pierwszych słowach po powitaniu poprosiła nas, żebyśmy poszli do sklepu obok i kupili sobie alkohol na podróż, bo o sof drinki, owoce, warzywa etc to oni już zadbają. Pod presją poszliśmy i kupiliśmy 10 piw. Jak zostawialiśmy w biurze to powiedziała, że to mało. Jezus Maria, może to jest safari dla przyszłych anonimowych alkoholików? Po 45 minutach jazdy motorówką dotarliśmy na wyspę Sangat. Tu rzeczywiście można czuć wakacje! Ciepło (+32C, podczas gdy w Polsce +2C), odludna, ale nie bezludna wyspa, którą pewnie można obejść w pół dnia. Wokoło morze i tylko gdzieś daleko inne wyspy. Jesteśmy oddaleni od cywilizacji, ale Internet bezprzewodowy jest. Dzięki czemu mogę nadawać. Na wyspie jest kilka domków (może 12), zbudowanych z bambusa, na palach. Każdy z nich wyposażony w węzeł sanitarny (jak się ma), sporą sypialnię, niewielki ganek i coś co jest niezbędne w takim klimacie do kontemplacji, czyli hamak. Prosto, skromnie, funkcjonalnie. Mamy także wspólną „restaurację”, bar i bilard. Najważniejsze jest jednak centrum nurkowania….i snorkelowania (dla części gości, czyli dla nas!).

Przywitała nas Alice. Jak tylko wspomnieliśmy, że jesteśmy lekko głodni (aż nas skręcało!) bo śniadanie jedliśmy o 05:45 (nie wspominając o pizzie peperoni o 08:15) to zaraz dostaliśmy coś co zostało z lunchu. Wspaniała sałata z różnymi warzywami wzbogacona o soczyste mango. Kurczak na styl balijski. Warzywa w przyprawach orientalnych były cudownie opruszone pieprzem. Na koniec podano nam sashimi z jakiejś lokalnej ryby! Uwierzcie, nie dało się tego nie zjeść. Uszy nam się trzęsły. Jak podszedł do nas „kierownik centrum nurkowania” i zobaczył jak pałaszujemy sashimi, to powiedział, że przyjdzie za kilka minut i nam coś zaproponuje. Już sam nie wiem, czy dotarliśmy do celu podróży, czy to jeszcze przed nami? Jeszcze tylko dwa zejścia na dłuższe snorkelowanie w ciepłej, ale mogłaby być cieplejsza wodzie. A wieczorem masaż. Pisałem już kilka razy o tym, więc to nic nowego. Z pewną różnicą. Panie chciały nam się wprosić do naszej chatynki, a my stanowczo odmówiliśmy (lekki bajzel z plecakami). Poprosiliśmy o masaż na plaży. Było już bardzo ciemno, panie przyszły z ochroną. One nas masowały, a ochroniarz obserwował. A ja sobie chrapałem:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz