piątek, 25 marca 2011

Dzień sportu.


Jesteśmy na wyspie Sangat mocno odcięci od świata. Ale to dobrze. Człowiek nabiera pewnego dystansu do spraw codziennych i oczywistych.żnych osób Ojej napisałem słowo dystans, które ma przecież kilka znaczeń. Jak sobie przypomnę słowo dystans wymawiane przeze mnie w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych to nie konotuje mi się zbyt dobrze. Dystans była dla mnie słowem okrutnym. Kojarzy mi się z innym słowem, także ładnie brzmiącym, mordęga. A stamtąd już dość blisko do słowa „ wułef”. Kto nie pamięta wuełefów! Nie była to moja ulubiona lekcja, żeby nie powiedzieć czegoś bardziej dosadnego. Nie będę wspominał wszystkich swoich nauczycieli (jeden była nawet reprezentantem Polski w piłce nożnej!), inny trenerem mistrzów europy w pływaniu, pan od przysposobienia obronnego. Były też panie wuefistki pastwiące się nad niezbyt zdolnym uczniem. Generalnie nic nie miałem do tych nauczycieli, nawet ich nie znałem, bo przeważnie z powodu jakiejś tajemniczej choroby dość rzadko ćwiczyłem grupowo. W dniach sportu nie uczestniczyłem, wolałem przygotowywać akademie, ewentualnie wystąpienia przed generałami zakonów. Jak tylko pojawiały się Dni Sportu w szkole, to nie wiedzieć dlaczego, coś mi wypadło, coś mnie zabolało, gdzieś akurat musiałem z rodzicami jechać. No oczywiście żałowałem, że nie mogłem uczestniczyć i w konsekwencji swoich wyczynów, odbierać medali złotych, które zapewne bym zdobył dużo.


Dzisiaj postanowiłem odrobić prawie półwieczne zaległości. Ogłosiłem Dzień Sportu na Sangat. Zaoszczędziłem na marketingu, skoncentrowałem się na marketingu wewnętrznym, czyli z samym sobą. Wystawiłem silną drużynę dwuosobową, mianowałem się kapitanem.
Pobudka nastąpiła o 07.01. zarządziłem odmianę jogi zwaną przeciąganiem kota, dzięki czemu drużyna nasza była niezwykle od samego rana giętka, a może nawet gibka. Drugą dyscypliną dzisiaj przez nas uprawianą był prosty jogging do centrum nurkowania. Wykorzystaliśmy sprytnie naszą znajomość z niemieckim nurkiem, od którego wzięliśmy płetwy dla profesjonalnych nurków (a co, jest w nas potencjał), a także kamizelki ratunkowe dla ski jetowców. Podobno dostaliśmy najlepsze na Filipinach. Pan chyba popatrzył na mnie i stwierdził, że w Dniu Sportu, trzeba jakoś wyglądać a przy tym ograniczyć ryzyko urazów. Kolejną dyscypliną było przebieranie się na czas w przejęty sprzęt specjalistyczny renomowanych firm światowych. Ci Filipińczycy to jacyś tacy niewymiarowi. Jak założyłem kamizelkę to mi tchu zabrakło i nie mogłem się rozpiąć. Dobrze, że Magda była w pobliżu i mogła i udzielić wstępnej pomocy medycznej. Następnie trenowaliśmy przysiady. Trzeba było przysiąść na plaży i założyć płetwy, a później wstać z tymi cholernymi profesjonalnymi płetwami. Całe szczęście, że jako wytrawny sportowiec wiedziałem, że w płetwach najlepiej chodzi się tyłem. I to w dodatku szybko. Tyłem chodziłem, czyli chód trenowaliśmy dzisiaj też. Dostaliśmy się do wody. Tutaj mieliśmy szansę potrenować kilka sportów. Oczywiście snorkeling, który niestety nie jest dyscypliną olimpijska, a czuję, że miałbym szanse! Magda bała się o moje przetrenowanie, bo miałem dzisiaj 5 wejść (dla porządku podam, że tyle samo wyjść), a ona tylko 3. Ale jak człowiek urządza sobie Dzień Sportu, to do sprawy podchodzi bardzo poważnie. Lubię przecież rywalizację. Innym sportem było także pływanie synchroniczne, które nam całkiem nieźle wychodziło. A to przecież dyscyplina olimpijska! Gdybym tylko nie zgubił małej szlufki przy mojej masce, mógłbym kontynuować ten sport przez kolejne godziny. A tak, przerzuciłem się na pływanie głębinowe. O, to było warto! Ryby pływały wokół nas, a może nawet my wokół ryb. Koralowce się pięknie mieniły. Ukwiały były tu i tam. Kolory: niebieski, zielony, żółty, granatowy. Fantastycznie, bajecznie, cudownie, nierealnie. Właściwie trenowaliśmy także nurkowanie na bezdechu, ale potraktowałbym to na razie mniej poważnie, bo i osiągnięcia nie są znaczące.


Jak już z wody wyszedłem po tych wszystkich sportach Magda wpadła na pomysł, że trzeba by się przygotować do nowego sezony kajakowego. W zeszłym roku z Kasią, Bożenką i Grzegorzem przepłynęliśmy 28km, okupując to niezłymi zakwasami. W tym roku, jak my w marcu już trenujemy to chyba pójdziemy na lepszy wynik! Kajak spuszczony na wodę tutejszej zatoki. Obsługa ośrodka poinformowała nas gdzie mamy płynąć. I dawaj! Trenujemy w Dzień Sportu kolejny sport. I raz i da, i raz i dwa, i raz i dwa. Szło sprawnie. Wystąpiłem w podwójnej roli kapitana i sternika (to była chyba dwójka ze sternikiem, co nie?), i byłem niezwykle dumny. I tak przez dobrych kilkadziesiąt minut do momentu dotarcia do cyplu Robinsona Cruzoe na końcu naszej spokojne zatoki. Tam, szczerze mówiąc, poczuliśmy się jak na przylądku Horn, albo przynajmniej na Hope (byliśmy, to wiemy) i lekko się przeraziliśmy falami. Nie chcieliśmy zginąć w otchłani rozbijając się o skały. Tym bardziej, że nie był to koniec Dnia Sportu. Dla sportu zamiast wracać bezpośrednio do bazy, wykonaliśmy trasę tą samą jeszcze 2 razy, dla podtrzymania naszej wysokiej kondycji. No przyznamy się, także wykorzystując sprzyjające nam prądy morskie, ale to takie oj, tam oj, tam.
Ja jeszcze sobie dwa razy snorkelowałem, pobijając niezliczone własne, wcześniej nie ustanowione rekordy życiowe w: utrzymaniu się na wodzie, niezachłystnięciu się, niezdejmowaniu maski, niewyjmowaniu rurki, niewynurzaniu się. Także w pakowaniu i rozpakowywaniu plecaków. Ostatnim rekordem pobitym dzisiaj był rekord pisania tego tekstu 22 minuty!
Zakończyłem Dzień Sportu pełnym sukcesem organizacyjno-wytrzymałościowym. Tyle dyscyplin w jeden dzień! Aż mi się nie chce wierzyć! Doświadczenie w logistyce przydaje się. Ja zakończyłem w wyśmienitej formie i z niesamowitymi wynikami, ale żonce mojej coś tam dzisiaj strzyknęło i ledwo się rusza. 2 tableteczki nie pomogły. Siedzę cichutko na łóżku w naszej chatce, a obok mikromasażystka masuję obolałe plecy młodej, pięknej kobiety. Dobrze, że ja się nie przetrenowałem w czasie Dnia Sportu, bo mnie trudniej byłoby przywrócić do dobrej formy, a tak czuję się jak młody bóg!
Jutro zaczynamy safari po bezludnych (chyba częściowo) wyspach, łowienie ryb, spanie pod gołym niebem. Następna relacja w poniedziałek. Czy ktoś nas w ogóle czyta?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz