wtorek, 29 marca 2011

Niemoc twórcza a monitor your squid


Siedzimy na lotnisku w Corona i naszła mnie … niemoc twórcza. 17 dni pisania dzień w dzień daje o sobie znać. Niełatwo jest się zmusić i pisać. Czuję się, jakbym musiał wyrobić wierszówkę. Nie jest łatwo. Siedzimy, jak wspomniałem, na lotnisku. Ale, nie jest to takie jakieś tam zwykłe lotnisko. To lotnisko jest wyrazem przyjaźni jaka łączy narody Filipiński i Koreański. Chyba ten południowy. Każdy Koreańczyk, który przychodzi na to lotnisko robi sobie zdjęcie pod pomnikiem/tablicą umieszczoną przed terminalem. Jest to chyba jedyne lotnisko, które odwiedziliśmy dotychczas, otwierane na 1,5 godziny przed odlotem samolotu. U sumie, nie powinno mnie to dziwić, gdyby nie drobne sprawy. Przed miniaturowym terminalem staliśmy w kolejce kilkudziesięciu osób. Nie pisze celowo kilkuset, bo całe wesołe towarzystwo czeka na 2 samoloty Cebu Pacifi Air i Air Philippines Express. Pewnie jest nas ze 120 osób, maksymalnie. Otworzono wrota terminala. Już, już chcemy wchodzić, a tu okazuje się, że nie można. Najpierw Koreańczycy będą przechodzić przez bramki bezpieczeństwa. Ostatecznie je ufundowali, pomyślałem. Ale zaraz, zaraz, jakie bramki bezpieczeństwa. Tutaj bramką jest pan, który wkłada rękę głęboko w plecak i równie głęboko patrzy w oczy pytając się: jest coś, czego tu ni powinno być, czy nie. Psycholog, pomyślałem. Ten pan okazał się również strażnikiem przyrody, bo pyta każdego o mango. Żółte mango, oczywiście. Wyobraźcie sobie, że każdemu rekwiruje takie cudownie dojrzałe i pachnące mango. Gdyby mi się coś takiego przydarzyło, albo bym się popłakał, albo też wyjąłbym nożyk i obrał w tradycyjny sposób. Ten tradycyjny sposób to rozkrojenie mango wokół pestki, w wyniku czego powstają dwie łódeczki, a następnie wewnątrz nich zrobienie kratki. Na koniec wywija się mango skórką do dołu, a nacięcia tworzą jakby jeżyka. Przepraszam, że zboczyłem z tematu, ale teraz jak kupię mango w Lidl-u (najlepsze, absolutnie, Tesco się nie umywa!) to wiem jak podziałać na nie.
Jak już nas odprawiono, to czekała na nas kolejna niespodzianka. Znów nam policzyli nadbagaż, ale zeszliśmy z 6 kg na 3. I wiecie co, nie ma zmiłuj się. Nawet dramatyczna próba podjęcia negocjacji spełzła na niczym. Idziemy na kawę i czekamy na samolot. Mamy nową strategie wygrania w konkursie na pokładzie, ale nie zdradzę, póki się nie sprawdzi. Po co inni mają mieć łatwiej. Mamy nadzieje, że w Manili będzie fajnie i oprócz największego centrum handlowego na świecie uda nam się coś zobaczyć. Tu faktycznie nie ma zabytków, więc może być lekki problem. Oglądania natury w Manili nie planujemy. Jest plan, że gdyby były takie autobusy jak w Londynie, to byśmy raz w życiu do niego wsiedli i na górnym deku oglądalibyśmy miasto. Nie wiemy jednak czy w ogóle są.



Wczorajszy dzień to był ostatni 3 dzień naszej podróży z Rodelllem i Ewinem. Panowie od samego rana zaskakiwali nas miłymi niespodziankami. My ich także. Wstaliśmy pierwsi, przywitaliśmy słońce. Nawet wyspaliśmy się na tych pryczkach na plaży. Tylko ja w nocy budziłem się kilka razy, bo bałem się że spadnę (było dość wąsko) na kawałek skały. Już kolejnych drobnych obrażeń mi nie potrzeba.

Panowie usmażyli dla nas naleśniki. Pewnie było ich 8. Takie typowe amerykańskie pancakes, wiec były okrąglutkie (jak on to zrobili na naszej łajbie) i puszyste. Niebo w gębie, można by powiedzieć. Smakowały nieziemsko polane syropem klonowym. Tylko herbaty brak! Znów nie było zmiłuj się o 07:45 byliśmy już w wodzie i oglądaliśmy okoliczne rafy. Co tam będę się wymądrzać, wokół plaży 91 na której spaliśmy było cudownie pięknie.


Kapitan zabrał nas na oglądanie kilku lagun. Zjawisko wymiany słodkiej ze słoną wodą odczuliśmy na sobie dość dobrze, bo co chwilę, jak pływaliśmy po dość dużej powierzchni woda mętniała i nie zawsze było coś widać. Pobiliśmy także własny rekord, o czym dowiedzieliśmy się już na łodzi. Jedno z wewnętrznych jezior, miało głębokość ponad 60 metrów! Dobrze, że nie wiedzieliśmy o tym wcześniej, bo byłby to dla nas lekko stres. Pływanie w lagunie polegało przede wszystkim na eksplorowaniu tego co było wokół niej, czyli ogromnych skał z niesamowicie głębokimi pęknięciami. W chwilach dobrej widoczności wyglądało to jak oglądanie. Od razu skojarzył nam się wspaniały film z lat osiemdziesiątych pod tytułem „Błękitna laguna”, który oglądałem wielokrotnie dzięki uprzejmości przyjaciela, którego tato był marynarzem. Myślę, że skojarzenie było jak najbardziej na miejscu. Było niebiesko, mało ludzi wokół nad, niesamowite krajobrazy. O ile pamiętam jakieś sekwencje filmu (zupełnie nie pamiętam o co chodziło) to była tam aktorka z długimi włosami i aktor blondynek jak anioł. Było też jakieś dziecko. O, tak, tak właśnie, tak wyglądaliśmy, jak oni. W moim przypadku lekko nie zgadzały się kręcone blond włosy, a w Magdy ich długość. Reszta była zupełnie taka sama. Przegonili nas po tych lagunach nieźle, a potem zaczęli znów karmić. Ciekawe, że koledzy nie serwowali tych rybek co to sobie z Magdą złowili, ale inne.



Po ostatnim snorkelowaniu już przy samym Coron, które nie było aż tak atrakcyjne, jak poprzednie rozstaliśmy się z Rodellem i Edwinem. Super chłopaki, świetna zabawa, niezwykłe przeżycia, naprawdę „highlight” całej podróży. Na koniec puściliśmy na cały regulator kilka piosenek Lady Gaga i Black Eyed Peas (teraz tu modna jest przeróbka Dirty Dancig) wszyscy odtańczyliśmy sobie pożegnalny taniec wzbudzając zazdrość innych załóg w porcie i się serdecznie pożegnaliśmy.
Teraz czas wracać do cywilizacji. Postanowiliśmy to robić stopniowo. Z portu w Coron pojechaliśmy do oddalonego o 20 minut jazdy busem hotelu w Busuanga. I tu miłe zaskoczenie, bo hotel to małe idealnie czyste, prawie wymuskane domki. Duże łoża, czysta pościel! Bosko, pomyśleliśmy. Do momentu, gdy okazało się, że jesteśmy jedynymi gośćmi i właściwie to ingerujemy w spokój obsługi. Hotel umieszczony jest w lesie tropikalnym, w miejscu dla nurków zupełnie nieatrakcyjnym, co powoduje, że mimo swoich licznych zalet nie ma tam nikogo. Obsługa lekko ospała i niezadowolona (pierwszy raz na Filipinach), kolacja koszmarna, śniadanie musieliśmy zamówić do 19:00 dnia poprzedniego. Ale przynajmniej się wyspaliśmy i w godnych warunkach przygotowaliśmy na Manilę i ostatni dzień w Hong Kongu.


A z rejsu wokół wysp Coron zapamiętamy dodatkowo takie zdanie, które chodzi za nami od 2 dni. Brzmi ono dość surrealistycznie: ”monitor your squid”, co w wolnym tłumaczeniu oznacza : „uważaj na swojego kalmara” i wypowiadane było za każdym razem jak wyciągaliśmy nasze sprytne wędki przy łowieniu. Ja zawsze uważałem, żeby nabić nowego na haczyk i nakarmić rybki. Magda była bardziej pazerna i wyciągała kalmary z rybkami.
Jesteśmy w Manili.

poniedziałek, 28 marca 2011

91 Beach i Norelyn Aguilar




Jest wieczór drugiego dnia. Siedzimy na plaży nr 91, której właścicielką jest Norelyn Aguilar. Jest dopiero 19.06, słońce zaszło pół godziny temu, a my już po kolacji i dniu pełnym wrażeń. Właściwie słychać 3 odgłosy: morza, palącego się ogniska, a z łódki dobiega Massive Attack – Protection (czyli ochrona). Dzisiaj byliśmy znów pod wspaniałą opieką.



Ranek zaczęliśmy od pobudki o 5.16 przez lokalnego koguta. Jest niedziela, więc pewnie miał nadzieję, na udział w walkach kogutów. Jest jeden problem. Był sam na tej wyspie. O 7.00 przestał, my natomiast zostaliśmy zaproszeni na wystawne śniadanie. Na bambusowym stole koledzy rozstawili utensylia i zajadaliśmy się tradycyjnym, charakterystycznym dla bezludnej wyspy śniadaniem, czyli jajecznicą z cebulką i pomidorkami, słodką bułeczką, masłem orzechowym i dojrzałym żółtym mango. Standard hotelu 5*. Od 24 godzin nie piliśmy. Herbaty. Marzy nam się czarna z cytryną i ewentualnie cukrem. Jest szansa, że jutro po 17 wypijemy ją, ale już w Busuandze po zacumowaniu do stałego lądu.



Wspominałem, że wszyscy o nas dbają. Kolejnym przykładem było wystąpienie kapitana w roli pielęgniarza, który razem z Magdą, występującej w roli naczelnej lekarki, udzielili mi pierwszej i mam nadzieję ostatniej pomocy, opatrując mi drobną ranę. Magda również wystąpiła dzisiaj w roli stylistki, zmieniając kompletnie mój image (w związku z lekkimi obrażeniami słonecznymi). Od dzisiaj noszę pomarańczową chusteczkę.
2 minuty od naszej plaży, znów zanurzyliśmy się w wodzie. Żałowaliśmy, że nie zrobiliśmy tego dzień wcześniej, bo widoki były fenomenalne. Ale chyba byliśmy mocno ogłuszeni widokami wokół Sangatu. Pierwszym naszym skojarzeniem na to co ujrzeliśmy było, że włączyliśmy przypadkiem komputer i zmieniliśmy tapetę na tak zwaną akwarium. Kto używa Windows, wie o co chodzi.



Drugie skojarzenie, to że jakiś bogaty Filipińczyk dla własnego kaprysu stworzył klomby i połączył korale w niesamowite układy niemożliwe do stworzenia przez naturę. Można by się tylko zastanawiać jak to zrobił i jak je pielęgnuje. Pływaliśmy nie wynurzając głowy przez ponad 45 minut. Szkoda było patrzeć co jest wokoło, bo to co pod nami było przepiękne. Poranną zmianę z nami miał Rodell, który nurkował na głębokość 6-8 metrów po to tylko, żeby pokazać nam jakieś niezwykłe miejsce, albo wprawić w ruch ukwiały. Tradycyjnie zabraliśmy bułki i ryby jadły nam jak z ręki. Tymczasem Edwin nie próżnował. Po wyczerpującej godzinie wułefu wdrapaliśmy się na pokład, a tam świeżo usmażone, jeszcze gorące banany. Malutkie, grubiutkie, lekko tłuściutkie. Całe szczęście, że byłem pierwszy (najszybciej udało mi się pozbyć płetw) mogłem się najeść, dla innych zostały resztki.


Dziś dostaliśmy zadanie złowienia ryb na lunch. Koledzy zorganizowali nam żyłki, do tego podłączyli ciężarek i dodatkowo na pewnej wysokości 2 haczyki. Nie rozumiem tylko jednego, po co szukać lunchu, skoro były kalmary. Okazało się, że w naszej lodóweczce przechowywali od wczoraj, moje ukochane kalmary, z tym że, tym razem miały posłużyć jako przynęta. Ogłosiliśmy zawody wędkarskie. Nagrodą miały być 2 puszki piwa (coś trzeba zrobić z tymi 10-ma bo nie da rady ich samemu wypić).



Nie będę się za bardzo rozpisywać, ale podam żenujący wynik piszącego – 1 (słownie jedna), w porównaniu z Magdy rezultatem: 10 i Rodella 9. Dodatkowo Magda pobiła 2 rekordy, jeden dotyczył najdłużej ryby, o nazwie trąbkowa (wg mnie lepszym tłumaczeniem byłaby puzonowa), drugi, że złowiła 2 ryby za jednym wyszarpnięciem żyłki. Ja też pobiłem swoisty rekord, dotyczył ilości nakarmionych ryb kalmarami. Bawiliśmy się świetnie, a wszyscy popłakaliśmy się jak przy kolejnym zejściu na snorkelowanie znalazłem 4 ryby. Tyle tylko, że były w moich płetwach. Pewnie uciekły z wiaderka, mając nadzieję, że wrócą do wody. A tu taka niespodzianka. Całe szczęście, że je zauważyłem i ich nie zgniotłem. To tylko świadczy o tym, że część połowu stanowiły niewielkie rybki lapu lapu.


Na ostatnie dzisiaj snorkelowanie zszedłem dzisiaj sam z Rodellem oglądaliśmy jakby umierające korale. Wyglądało to jak cmentarz z połamanymi drzewami na dnie, tysiącami kawałków muszli i korala, przypominało to trochę wystudzone ognisko. Woda mętna, ciemna wrażenie lekko przytłaczające.Dobrze, że lunch na naszej kuchni zawsze się udaje



Jest kompletna ciemność, panowie grają w szachy, u nas dogasa ognisko. Kończy się płyta, jest 19.43 idziemy spać. Jutro ostatni dzień rejsu. Szkoda!

Bezludna wyspa Kalambuyan.



Człowiek czyta o bezludnych wyspach, trochę tak jakby były tylko związane z Robinsonem i Piętaszkiem, mimo tego w duchu sobie myśli, że ich nie ma, albo, że nigdy nie będzie mu dane doświadczyć odseparowania od cywilizacji. A nieprawda! Są takie wyspy i to na pewno na Filipinach. Dzisiaj po całym dniu pływania i snorkelowania wylądowaliśmy na Kalambuyan. Była godzina 15:17. Ja zbliżaliśmy się do niej na pełnym silniku to widać było, że jest mała, pewnie można by obejść ją w 20 minut idąc brzegiem pokrytym śnieżnobiałym piaskiem. Właścicielem wyspy jest Niemiec, który kupił ją kilka lat temu od starego Filipińczyka. Niezła lokata kapitału, i tak sobie pomyślałem, że jak znudzi nam się europejska rzeczywistość to byłaby to dobra alternatywa.


Wyspą zarządza Kresanto Lobero, pan koło sześćdziesiątki, z całą rodziną, czyli żoną, dwoma synami z ich żonami oraz czwórką wnucząt. Dzieci nie tylko bawią się, ale także pracują cały czas oczyszczając plażę ze zbędnych liści.Wyspę w ciągu dnia odwiedza kilka łodzi, które płacą na postój lub biwakowanie. Długość plaży to pewnie ok.150 metrów. Jest tutaj kilka niezbędnych rzeczy, czyli toaleta (czysta), mały sklepik, który jednocześnie spełnia role tzw. ”guest house”, gdzie można się przespać. Jest także stara łódź, pod którą Rodell Moten i Edwin Dumas (o których zaraz) rozłożyli nam malusieńki namiot.
George, zwanym caretakerem (opiekunem), pracuje w godzinach 7:00 do 18:00. W tym czasie, cała rodzina, dzieci także, zamiatają wielokrotnie plaże z liści, które spadają z licznych drzew kokosowych i krzaków przypominających znane nam z lat osiemdziesiątych krotony. Najpierw wydawało nam się, że jest to zadanie bez sensu. Przecież ma być to wszystko naturalne, ale zaraz doszliśmy do wniosku, że jak turyści tutaj przyjeżdżają nawet na 30-45 minut w drodze na inną wyspę, to mają ochotę utwierdzić się w przekonaniu, że są w raju. Błekitno-turkusowe morze, soczysta zieleń, czysty złoty piasek. Po to właśnie Kresanto Lobero wraz z całą rodziną sprzątają niewielki teren. Cumowanie kosztuje 200 peso od jednostki. Po osiemnastej dwoma łodziami cała rodzina odpływa na inną wyspę, gdzie mają swój prawdziwy dom.



Naszą czwórkę poproszono o opiekę nad wyspą i sklepikiem, w którym oprócz chipsów, kawy, soft drinków można także kupić alkohol. 1l lokalnego rumu za 100 peso (7pln), lub wódkę za 130 peso! Oprócz nas w tym czasie nie było nikogo innego na wyspie, tak więc zadanie wydawało się dość proste. Rodell i Edwin przygotowali dla nas wszystko, nie tylko wspaniałą kolację, czyli rybę, sałatkę, grillowane bakłażany z pomidorami, ale także fantastyczną papaję, która nie cieszy się u nas najlepszą opinią ( w Europie jest po prostu za mdła). Jeszcze długie 2 godziny rozmów i o 19:00 już spaliśmy.



Idealna cisza, szum morza, my na lądzie, oni na łodzi. I pies, który także się nami opiekował. Pilnowaliśmy wyspy, tylko jeszcze przed samym snem wpadliśmy w lekką panikę, bo myśleliśmy, że odwiedzili nas piraci. A to tylko koledzy z innej łódki, którym zabrakło trochę rumu dla gości. Rodell i Edwin, bez pozwolenia od opiekuna wyspy nie mogli jednak „otworzyć” sklepu. Okazali się bardzo lojalni i odpowiedzialni. My natomiast mogliśmy In pożyczyć tylko kilka skromnych butelek piwa San Miguel Pale Pilsen Syle, czym jednak nie byli zainteresowani.
Cofnijmy się o 10 godzin wcześnie. Zanim dopłynęliśmy na Kalambuyan przeżyliśmy absolutnie cudowne i niesamowite chwile. Rano zebraliśmy się dość szybko. Opuszczamy Sangat z lekko mieszanymi uczuciami. Z jednej strony bardzo owocne snorkelowanie (zapamiętam do końca życia samotne wyprawy w morze w poszukiwaniu jeszcze piękniejszych koralowców) i pyszne jedzenie, nawet fajna kwaterka, ale nie było tam dobrej atmosfery dla takich turystów jak my. Wszyscy, łącznie z obsługą lekko zblazowani i niechętni do rozmów. Każdy kto dopiero co przyjeżdżał na miejsce był „nowym”. Wszyscy spieszyli się na posiłki, tak jakby w „all inclusive” zabrakło jedzenia.



Przypłynęła nasza łódź z Tao Philippiness. Od razu zwróciliśmy uwagę na uśmiechniętego kapitana i marynarza/kucharza, a także na to jak łajba jest fantastycznie przygotowana. 12 metrowa jednostka wyposażona jest nie tylko w to co powinna, czyli 2 leżanki z oparciami, 2 ławki, własną mini kuchnię, ale także toaletę! Rodell i Edwin powitali nas serdecznie na pokładzie. Uzgodniliśmy co chcemy robić i w ciągu następnych 15 minut zabrali nas na pierwsze snorkelowanie. Myśleliśmy sobie, że żartują, i że trzeba płynąć nie wiadomo ile mil, żeby zobaczyć coś zupełnie innego. A tu nie ma zmiłuj się, kolejny Dzień Sportu. Dopłynęliśmy do wraku łodzi japońskiej z II Wojny Światowej. Mocno wryty w dno, cały pokryty muszlami, koralami i innymi żyjącymi i martwymi już pewnie stworzeniami. Wrażenie niesamowite, bo Rodell zabrał kilka słodkich bułeczek i zaczęliśmy karmić ryby. Żółte, niebieskie, czarne dosłownie rzucały się na nas i mieliśmy wrażenie, że mogliśmy je złapać. Prawie nas skubały! Co było dla nas miłe, że kapitan i marynarz obaj zeszli z nam. Nie tylko, pewnie, żeby było nam raźniej, ale przede wszystkim dlatego, żeby pokazać gdzie płynąć i co oglądać. Przepraszam, ale nie umiem opisać tego wszystkiego co widzieliśmy. Brakuje mi przymiotników, żeby wyrazić zachwyt nad podwodnym światem, który przy okazji tej podróży zaczęliśmy WSPÓLNIE odkrywać. Strasznie żałuję, że nie mamy aparatu cyfrowego lub kamery do robienie zdjęć podwodnych. To było troszkę jakby to co oglądamy na National Georgraphic w HD podziwiać na żywo! Bez zbędnego abonamentu. Kolejne 4 zejścia pod wodę, to wycieczka tak jakby po lasach uformowanych z samych koralowców. Wyobraźcie sobie niektóre niebieskie, wpadające w turkus, zakończone jakby lampkami bożonarodzeniowymi. Mieniły się, jakby żarzyły, a glony wokół nich tworzyły monstrualne cienie, które poddające się prądom. Inne były jak ogromne grzyby, tylko z odwróconymi kapeluszami. Dla mnie miały wielkość kilku metrów. Były też bardzo strome ściany z ukwiałów i korali. Pewnie miały 6-8 metrów. To wyglądało jak takie pionowe ogrody budowane w metropoliach na ścianach nowoczesnych budynków. Koralowce miały barwy od zielonego, żółtego, musztardowego, lekko czerwonego, aż po głęboki granat. Wokół nas mniejsze i większe ryby. Była też oczywiście rybka Nemo. Mnie najbardziej urzekły żółte z czarnymi pasami, a także pomarańczowe w kształcie rombu z czerwonymi podbrzuszami, do tego z płetwami bocznymi wpadającymi w zieleń. Pływaliśmy razem wszyscy i co było w tym piękne, że także Edwin i Rodell, którzy nurkują tutaj na co dzień mieli niesamowitą radość z tego, że pomogli nam okrywać nowe miejsca. Zabierali nas w kilka głębin po to tylko, żeby wyśledzić żółwie, albo, żebyśmy zobaczyli inne koralowce. Cudownie przyjemne uczucie! Za każdym razem jak wynurzaliśmy się żeby oczyścić maskę lub fajkę przekrzykiwaliśmy się, aby upewnić się, ze każdy widział to co inny.
Dbali o nas cały czas! Lunch, owoce, picie, woda do mycia, a nawet prysznic! Chyba jednak nas lekko zamurowało, jak Rodell zapytał się czy mamy jakiś sprzęt grający (od razu przypomniał mi się chłopiec z Doonslu), bałem się odpowiedzieć. Przemogłem się. Podłączył do zestawu Pioneera i pływaliśmy w tak muzyki Soul II Sould (Back to life acapella), Frankie Goes to Hollywood ( Welcome to the pleasure dome), Everything but the girl (Missing). Póżniej, może lekko nie w temacie Fran Sinatra Come and Ely with me! Przyroda, my z głowami w wodzie poszukujący ryb… a tu muzyka w tle! Bosko! Niezwykle przyjemne wspomnienie dnia.

piątek, 25 marca 2011

Dzień sportu.


Jesteśmy na wyspie Sangat mocno odcięci od świata. Ale to dobrze. Człowiek nabiera pewnego dystansu do spraw codziennych i oczywistych.żnych osób Ojej napisałem słowo dystans, które ma przecież kilka znaczeń. Jak sobie przypomnę słowo dystans wymawiane przeze mnie w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych to nie konotuje mi się zbyt dobrze. Dystans była dla mnie słowem okrutnym. Kojarzy mi się z innym słowem, także ładnie brzmiącym, mordęga. A stamtąd już dość blisko do słowa „ wułef”. Kto nie pamięta wuełefów! Nie była to moja ulubiona lekcja, żeby nie powiedzieć czegoś bardziej dosadnego. Nie będę wspominał wszystkich swoich nauczycieli (jeden była nawet reprezentantem Polski w piłce nożnej!), inny trenerem mistrzów europy w pływaniu, pan od przysposobienia obronnego. Były też panie wuefistki pastwiące się nad niezbyt zdolnym uczniem. Generalnie nic nie miałem do tych nauczycieli, nawet ich nie znałem, bo przeważnie z powodu jakiejś tajemniczej choroby dość rzadko ćwiczyłem grupowo. W dniach sportu nie uczestniczyłem, wolałem przygotowywać akademie, ewentualnie wystąpienia przed generałami zakonów. Jak tylko pojawiały się Dni Sportu w szkole, to nie wiedzieć dlaczego, coś mi wypadło, coś mnie zabolało, gdzieś akurat musiałem z rodzicami jechać. No oczywiście żałowałem, że nie mogłem uczestniczyć i w konsekwencji swoich wyczynów, odbierać medali złotych, które zapewne bym zdobył dużo.


Dzisiaj postanowiłem odrobić prawie półwieczne zaległości. Ogłosiłem Dzień Sportu na Sangat. Zaoszczędziłem na marketingu, skoncentrowałem się na marketingu wewnętrznym, czyli z samym sobą. Wystawiłem silną drużynę dwuosobową, mianowałem się kapitanem.
Pobudka nastąpiła o 07.01. zarządziłem odmianę jogi zwaną przeciąganiem kota, dzięki czemu drużyna nasza była niezwykle od samego rana giętka, a może nawet gibka. Drugą dyscypliną dzisiaj przez nas uprawianą był prosty jogging do centrum nurkowania. Wykorzystaliśmy sprytnie naszą znajomość z niemieckim nurkiem, od którego wzięliśmy płetwy dla profesjonalnych nurków (a co, jest w nas potencjał), a także kamizelki ratunkowe dla ski jetowców. Podobno dostaliśmy najlepsze na Filipinach. Pan chyba popatrzył na mnie i stwierdził, że w Dniu Sportu, trzeba jakoś wyglądać a przy tym ograniczyć ryzyko urazów. Kolejną dyscypliną było przebieranie się na czas w przejęty sprzęt specjalistyczny renomowanych firm światowych. Ci Filipińczycy to jacyś tacy niewymiarowi. Jak założyłem kamizelkę to mi tchu zabrakło i nie mogłem się rozpiąć. Dobrze, że Magda była w pobliżu i mogła i udzielić wstępnej pomocy medycznej. Następnie trenowaliśmy przysiady. Trzeba było przysiąść na plaży i założyć płetwy, a później wstać z tymi cholernymi profesjonalnymi płetwami. Całe szczęście, że jako wytrawny sportowiec wiedziałem, że w płetwach najlepiej chodzi się tyłem. I to w dodatku szybko. Tyłem chodziłem, czyli chód trenowaliśmy dzisiaj też. Dostaliśmy się do wody. Tutaj mieliśmy szansę potrenować kilka sportów. Oczywiście snorkeling, który niestety nie jest dyscypliną olimpijska, a czuję, że miałbym szanse! Magda bała się o moje przetrenowanie, bo miałem dzisiaj 5 wejść (dla porządku podam, że tyle samo wyjść), a ona tylko 3. Ale jak człowiek urządza sobie Dzień Sportu, to do sprawy podchodzi bardzo poważnie. Lubię przecież rywalizację. Innym sportem było także pływanie synchroniczne, które nam całkiem nieźle wychodziło. A to przecież dyscyplina olimpijska! Gdybym tylko nie zgubił małej szlufki przy mojej masce, mógłbym kontynuować ten sport przez kolejne godziny. A tak, przerzuciłem się na pływanie głębinowe. O, to było warto! Ryby pływały wokół nas, a może nawet my wokół ryb. Koralowce się pięknie mieniły. Ukwiały były tu i tam. Kolory: niebieski, zielony, żółty, granatowy. Fantastycznie, bajecznie, cudownie, nierealnie. Właściwie trenowaliśmy także nurkowanie na bezdechu, ale potraktowałbym to na razie mniej poważnie, bo i osiągnięcia nie są znaczące.


Jak już z wody wyszedłem po tych wszystkich sportach Magda wpadła na pomysł, że trzeba by się przygotować do nowego sezony kajakowego. W zeszłym roku z Kasią, Bożenką i Grzegorzem przepłynęliśmy 28km, okupując to niezłymi zakwasami. W tym roku, jak my w marcu już trenujemy to chyba pójdziemy na lepszy wynik! Kajak spuszczony na wodę tutejszej zatoki. Obsługa ośrodka poinformowała nas gdzie mamy płynąć. I dawaj! Trenujemy w Dzień Sportu kolejny sport. I raz i da, i raz i dwa, i raz i dwa. Szło sprawnie. Wystąpiłem w podwójnej roli kapitana i sternika (to była chyba dwójka ze sternikiem, co nie?), i byłem niezwykle dumny. I tak przez dobrych kilkadziesiąt minut do momentu dotarcia do cyplu Robinsona Cruzoe na końcu naszej spokojne zatoki. Tam, szczerze mówiąc, poczuliśmy się jak na przylądku Horn, albo przynajmniej na Hope (byliśmy, to wiemy) i lekko się przeraziliśmy falami. Nie chcieliśmy zginąć w otchłani rozbijając się o skały. Tym bardziej, że nie był to koniec Dnia Sportu. Dla sportu zamiast wracać bezpośrednio do bazy, wykonaliśmy trasę tą samą jeszcze 2 razy, dla podtrzymania naszej wysokiej kondycji. No przyznamy się, także wykorzystując sprzyjające nam prądy morskie, ale to takie oj, tam oj, tam.
Ja jeszcze sobie dwa razy snorkelowałem, pobijając niezliczone własne, wcześniej nie ustanowione rekordy życiowe w: utrzymaniu się na wodzie, niezachłystnięciu się, niezdejmowaniu maski, niewyjmowaniu rurki, niewynurzaniu się. Także w pakowaniu i rozpakowywaniu plecaków. Ostatnim rekordem pobitym dzisiaj był rekord pisania tego tekstu 22 minuty!
Zakończyłem Dzień Sportu pełnym sukcesem organizacyjno-wytrzymałościowym. Tyle dyscyplin w jeden dzień! Aż mi się nie chce wierzyć! Doświadczenie w logistyce przydaje się. Ja zakończyłem w wyśmienitej formie i z niesamowitymi wynikami, ale żonce mojej coś tam dzisiaj strzyknęło i ledwo się rusza. 2 tableteczki nie pomogły. Siedzę cichutko na łóżku w naszej chatce, a obok mikromasażystka masuję obolałe plecy młodej, pięknej kobiety. Dobrze, że ja się nie przetrenowałem w czasie Dnia Sportu, bo mnie trudniej byłoby przywrócić do dobrej formy, a tak czuję się jak młody bóg!
Jutro zaczynamy safari po bezludnych (chyba częściowo) wyspach, łowienie ryb, spanie pod gołym niebem. Następna relacja w poniedziałek. Czy ktoś nas w ogóle czyta?