poniedziałek, 28 marca 2011

Bezludna wyspa Kalambuyan.



Człowiek czyta o bezludnych wyspach, trochę tak jakby były tylko związane z Robinsonem i Piętaszkiem, mimo tego w duchu sobie myśli, że ich nie ma, albo, że nigdy nie będzie mu dane doświadczyć odseparowania od cywilizacji. A nieprawda! Są takie wyspy i to na pewno na Filipinach. Dzisiaj po całym dniu pływania i snorkelowania wylądowaliśmy na Kalambuyan. Była godzina 15:17. Ja zbliżaliśmy się do niej na pełnym silniku to widać było, że jest mała, pewnie można by obejść ją w 20 minut idąc brzegiem pokrytym śnieżnobiałym piaskiem. Właścicielem wyspy jest Niemiec, który kupił ją kilka lat temu od starego Filipińczyka. Niezła lokata kapitału, i tak sobie pomyślałem, że jak znudzi nam się europejska rzeczywistość to byłaby to dobra alternatywa.


Wyspą zarządza Kresanto Lobero, pan koło sześćdziesiątki, z całą rodziną, czyli żoną, dwoma synami z ich żonami oraz czwórką wnucząt. Dzieci nie tylko bawią się, ale także pracują cały czas oczyszczając plażę ze zbędnych liści.Wyspę w ciągu dnia odwiedza kilka łodzi, które płacą na postój lub biwakowanie. Długość plaży to pewnie ok.150 metrów. Jest tutaj kilka niezbędnych rzeczy, czyli toaleta (czysta), mały sklepik, który jednocześnie spełnia role tzw. ”guest house”, gdzie można się przespać. Jest także stara łódź, pod którą Rodell Moten i Edwin Dumas (o których zaraz) rozłożyli nam malusieńki namiot.
George, zwanym caretakerem (opiekunem), pracuje w godzinach 7:00 do 18:00. W tym czasie, cała rodzina, dzieci także, zamiatają wielokrotnie plaże z liści, które spadają z licznych drzew kokosowych i krzaków przypominających znane nam z lat osiemdziesiątych krotony. Najpierw wydawało nam się, że jest to zadanie bez sensu. Przecież ma być to wszystko naturalne, ale zaraz doszliśmy do wniosku, że jak turyści tutaj przyjeżdżają nawet na 30-45 minut w drodze na inną wyspę, to mają ochotę utwierdzić się w przekonaniu, że są w raju. Błekitno-turkusowe morze, soczysta zieleń, czysty złoty piasek. Po to właśnie Kresanto Lobero wraz z całą rodziną sprzątają niewielki teren. Cumowanie kosztuje 200 peso od jednostki. Po osiemnastej dwoma łodziami cała rodzina odpływa na inną wyspę, gdzie mają swój prawdziwy dom.



Naszą czwórkę poproszono o opiekę nad wyspą i sklepikiem, w którym oprócz chipsów, kawy, soft drinków można także kupić alkohol. 1l lokalnego rumu za 100 peso (7pln), lub wódkę za 130 peso! Oprócz nas w tym czasie nie było nikogo innego na wyspie, tak więc zadanie wydawało się dość proste. Rodell i Edwin przygotowali dla nas wszystko, nie tylko wspaniałą kolację, czyli rybę, sałatkę, grillowane bakłażany z pomidorami, ale także fantastyczną papaję, która nie cieszy się u nas najlepszą opinią ( w Europie jest po prostu za mdła). Jeszcze długie 2 godziny rozmów i o 19:00 już spaliśmy.



Idealna cisza, szum morza, my na lądzie, oni na łodzi. I pies, który także się nami opiekował. Pilnowaliśmy wyspy, tylko jeszcze przed samym snem wpadliśmy w lekką panikę, bo myśleliśmy, że odwiedzili nas piraci. A to tylko koledzy z innej łódki, którym zabrakło trochę rumu dla gości. Rodell i Edwin, bez pozwolenia od opiekuna wyspy nie mogli jednak „otworzyć” sklepu. Okazali się bardzo lojalni i odpowiedzialni. My natomiast mogliśmy In pożyczyć tylko kilka skromnych butelek piwa San Miguel Pale Pilsen Syle, czym jednak nie byli zainteresowani.
Cofnijmy się o 10 godzin wcześnie. Zanim dopłynęliśmy na Kalambuyan przeżyliśmy absolutnie cudowne i niesamowite chwile. Rano zebraliśmy się dość szybko. Opuszczamy Sangat z lekko mieszanymi uczuciami. Z jednej strony bardzo owocne snorkelowanie (zapamiętam do końca życia samotne wyprawy w morze w poszukiwaniu jeszcze piękniejszych koralowców) i pyszne jedzenie, nawet fajna kwaterka, ale nie było tam dobrej atmosfery dla takich turystów jak my. Wszyscy, łącznie z obsługą lekko zblazowani i niechętni do rozmów. Każdy kto dopiero co przyjeżdżał na miejsce był „nowym”. Wszyscy spieszyli się na posiłki, tak jakby w „all inclusive” zabrakło jedzenia.



Przypłynęła nasza łódź z Tao Philippiness. Od razu zwróciliśmy uwagę na uśmiechniętego kapitana i marynarza/kucharza, a także na to jak łajba jest fantastycznie przygotowana. 12 metrowa jednostka wyposażona jest nie tylko w to co powinna, czyli 2 leżanki z oparciami, 2 ławki, własną mini kuchnię, ale także toaletę! Rodell i Edwin powitali nas serdecznie na pokładzie. Uzgodniliśmy co chcemy robić i w ciągu następnych 15 minut zabrali nas na pierwsze snorkelowanie. Myśleliśmy sobie, że żartują, i że trzeba płynąć nie wiadomo ile mil, żeby zobaczyć coś zupełnie innego. A tu nie ma zmiłuj się, kolejny Dzień Sportu. Dopłynęliśmy do wraku łodzi japońskiej z II Wojny Światowej. Mocno wryty w dno, cały pokryty muszlami, koralami i innymi żyjącymi i martwymi już pewnie stworzeniami. Wrażenie niesamowite, bo Rodell zabrał kilka słodkich bułeczek i zaczęliśmy karmić ryby. Żółte, niebieskie, czarne dosłownie rzucały się na nas i mieliśmy wrażenie, że mogliśmy je złapać. Prawie nas skubały! Co było dla nas miłe, że kapitan i marynarz obaj zeszli z nam. Nie tylko, pewnie, żeby było nam raźniej, ale przede wszystkim dlatego, żeby pokazać gdzie płynąć i co oglądać. Przepraszam, ale nie umiem opisać tego wszystkiego co widzieliśmy. Brakuje mi przymiotników, żeby wyrazić zachwyt nad podwodnym światem, który przy okazji tej podróży zaczęliśmy WSPÓLNIE odkrywać. Strasznie żałuję, że nie mamy aparatu cyfrowego lub kamery do robienie zdjęć podwodnych. To było troszkę jakby to co oglądamy na National Georgraphic w HD podziwiać na żywo! Bez zbędnego abonamentu. Kolejne 4 zejścia pod wodę, to wycieczka tak jakby po lasach uformowanych z samych koralowców. Wyobraźcie sobie niektóre niebieskie, wpadające w turkus, zakończone jakby lampkami bożonarodzeniowymi. Mieniły się, jakby żarzyły, a glony wokół nich tworzyły monstrualne cienie, które poddające się prądom. Inne były jak ogromne grzyby, tylko z odwróconymi kapeluszami. Dla mnie miały wielkość kilku metrów. Były też bardzo strome ściany z ukwiałów i korali. Pewnie miały 6-8 metrów. To wyglądało jak takie pionowe ogrody budowane w metropoliach na ścianach nowoczesnych budynków. Koralowce miały barwy od zielonego, żółtego, musztardowego, lekko czerwonego, aż po głęboki granat. Wokół nas mniejsze i większe ryby. Była też oczywiście rybka Nemo. Mnie najbardziej urzekły żółte z czarnymi pasami, a także pomarańczowe w kształcie rombu z czerwonymi podbrzuszami, do tego z płetwami bocznymi wpadającymi w zieleń. Pływaliśmy razem wszyscy i co było w tym piękne, że także Edwin i Rodell, którzy nurkują tutaj na co dzień mieli niesamowitą radość z tego, że pomogli nam okrywać nowe miejsca. Zabierali nas w kilka głębin po to tylko, żeby wyśledzić żółwie, albo, żebyśmy zobaczyli inne koralowce. Cudownie przyjemne uczucie! Za każdym razem jak wynurzaliśmy się żeby oczyścić maskę lub fajkę przekrzykiwaliśmy się, aby upewnić się, ze każdy widział to co inny.
Dbali o nas cały czas! Lunch, owoce, picie, woda do mycia, a nawet prysznic! Chyba jednak nas lekko zamurowało, jak Rodell zapytał się czy mamy jakiś sprzęt grający (od razu przypomniał mi się chłopiec z Doonslu), bałem się odpowiedzieć. Przemogłem się. Podłączył do zestawu Pioneera i pływaliśmy w tak muzyki Soul II Sould (Back to life acapella), Frankie Goes to Hollywood ( Welcome to the pleasure dome), Everything but the girl (Missing). Póżniej, może lekko nie w temacie Fran Sinatra Come and Ely with me! Przyroda, my z głowami w wodzie poszukujący ryb… a tu muzyka w tle! Bosko! Niezwykle przyjemne wspomnienie dnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz