sobota, 19 marca 2011

Film katastroficzny ale w realu.


W drodze na prom, zaraz po 05:00 zauważyliśmy dziesiątki biegających po ulicach ludzi. Wyglądało na to, że miasto budzi się ze snu, ale chyba to nigdy nie zasnęło. Jedna z Filipinek powiedziała nam, że musza biegać, żeby utrzymać formę. I to widać. Widać także, a to zupełnie „z innej beczki”, sporą mobilność. Prom mieścił pewnie ok. 400 osób, wszystkie miejsca, nawet w klasie biznes, były zajęte. Procedura wejścia na prom jest podobna do tej na lotniskach. Odprawa biletowa, security, nadawania bagażu, miejsca numerowane, instrukcja bezpieczeństwa i kapitan witający na pokładzie promu. Podróż na Bohol trwała 2 godziny, czego zupełnie nie zauważyliśmy. No może trochę, bo na plazmie przed nami pokazywano jakąś kopię piracką komedii brytyjskiej i co jakiś czas pasażerowie wybuchali zdrowym śmiechem. Odebraliśmy bagaż i momentalnie zostaliśmy przejęci przez przewodniczkę o imieniu Katherine. Tutaj wszyscy mają amerykańskie imiona, przynajmniej te osoby, które poznajemy i mówią z niesamowicie silnym amerykańskim akcentem. Na moje pytanie dlaczego nie mówią po hiszpańsku odpowiedziano mi, że to stara historia z XVI wieku i właściwie jak amerykanie przyszli w czasie II wojny światowej, to im się tak to spodobało, że przerzucili się na angielski, który zresztą jest obowiązkowy od 1 klasy szkoły podstawowej. Amerykę tutaj widać na każdym kroku nie tylko w postaci Mc Donaldsów, ale przede wszystkim samochodów, centrów handlowych i Coca-Coli. Poczuliśmy wreszcie, że mamy wakacje! Temperatura ponad 30 stopni, słońce, upał niemiłosierny. Bohol to „mała wyspa”, tylko 14,000 km kw, 1,5 mln mieszkańców o długości ok. 120 km. Mała, ale wystarczająco duża, żeby przyjeżdżały na nią dziesiątki tysięcy turystów.




Jednym z powodów są tzw. wzgórza czekoladowe uformowane ze skał osadowych. Czekoladowe, bo w okresie lata, gdy jest susza roślinność brązowieje. Dodatkowo wzgórza wyglądają jak kopce. Są ich setki na powierzchni kilkudziesięciu kilometrów. Widok przypominać może sprzedawane w cukierniach bajaderki. Obowiązkowo wdarliśmy się na jedno z takich wzgórz, gdzie każdy mógł uderzyć w dzwon, wrzucić monetkę i wypowiedzieć jakieś życzenie. Dodatkowo, jak w każdym tutaj miejscu, znajdowało się tam małe sanktuarium i niewielki obelisk z fragmentem psalmu. Niby wizyta na czekoladowych wzgórzach jest przewidywalna, ale ilość kopcy robi wrażenie. Szkoda tylko, że nie widzieliśmy ich w brązach, a w soczystej zieli. Ale to może i dobrze, bo w lecie nie dość ze większy upał, to jeszcze tajfuny i inne nieprzewidywalne kataklizmy.




Na farmie motyli, która jest następnym obowiązkowym punktem miałem szansę pobawić się gąsienicami. A co! Jak bawić się to dobrze! Przed niektórymi jednak nas przestrzegano. Tak więc zabawa była pod specjalnym nadzorem. Motyli nie było aż tyle co w drodze do Melakki, w Malezji, ale niektóre „eksponaty” (ćmy i motyle) były imponujące ze względu na rozmiary (skrzydła nawet wielkości dłoni dorosłego mężczyzny), kolory i wzory. Co ciekawe pokazywano motyle, których motywy na skrzydłach układały się albo w numery albo w litery. Motyl jest zawsze symetryczny, bardzo rzadko pojawiają się motyle o niesymetrycznych wzorach, takie też widzieliśmy.


Zabrano nas także, żeby zobaczyć wyraki (chyba taką mają nazwę po polsku). Najmniejsze małpy, znane z charakterystycznych ogromnych wyłupiastych oczu. Ponieważ są bardzo płochliwe zobaczenie ich w naturze wymagałoby nie lada wyczynu, dlatego też tubylcy „zorganizowali” mini rezerwat, gdzie na krzakach „usadzili” kilkadziesiąt małpek. Widok ciekawy, tym bardziej, że oba ssaki patrzyły na siebie z zaciekawieniem. Ssaki, czyli my na nich i one na nas. Wyraki żyją ponad 20 lat, co roku wydają na świat potomstwo i, co ciekawe, nie przechodzą menopauzy. Mają jednak straszną umiejętność nieznaną innym zwierzętom, potrafią popełniać samobójstwo poprzez wstrzymanie oddechu. To najczęściej jak zwierzątko się mocno przestraszy. Mam nadzieję, że po naszej wizycie, coś takiego się nie przytrafiło. Zresztą te, pokazywane nam, były udomowione, więc jest szansa, że przeżyły. My na pewno tak. Główną atrakcją wizyty na Boholu, jest dla każdego turysty wycieczka po rzece. Rzeka jak rzeka, długa, zamulona, otoczona palmami. A na rzece, jeden z przedsiębiorców wymyślił ciekawy patent, platformy do przewożenia turystów, którzy po spożyciu lunchu (może być mniej lub bardziej wykwintny) dowożeni są przy rytmie muzyki granej na żywo do plemienia Anti.

Wszyscy, łącznie z nami, rozśpiewani płynęliśmy po rzece. A grane i śpiewane przeboje obejmowały niezły przekrój od Louisa Armstronga po Bon Jovi. Tylko 2 piosenki po filipińsku reszta po angielsku. Włączyliśmy się w karaoke, ale zabrakło nam odwagi tańczyć ze wszystkimi w rytmach latynoskich Julio Iglesiasa, tak popularnego w tej części świata. Wizyta u plemienia była lekkim cyrkiem. Na przestrzeni mniej więcej 100 metrów kwadratowych ustawione były 4 platformy, na których „tancerze” pląsali w rytmy zapodane przez lokalnych muzyków grających na z bambusach. Dodatkowo, niewiadomo dlaczego, młodzianie pluli benzyną, którą podpalali. Między platformami siedziały małe dzieci z różnymi zwierzętami.

W sumie był to dość przykry widok, ale chwile później wszyscy o tym zapomnieli, bo jak znów weszliśmy na „statek – platformę” to zaserwowano nam kolejny niezły koncert. Tym razem Lenon i Beatlesi i Happy Birthday dla jednej z pań.
Po drodze do portu zobaczyliśmy jeszcze jeden z kilkunastu ocalałych, z czasów hiszpańskiej okupacji kościołów. Większość z nich pochodziła z XVII i XVIII wieku. Co ciekawe Filipińczycy szczycą się, tym, że te kościoły nie są restaurowane. Efekt jest nieco zatrważający, ponieważ oryginalnie ściany były pokryte algami, czyli zielone. Teraz wyglądają jakby przerwały nie jedną powódź lub też inny, znany tutaj kataklizm. Zastanawiało nas jeszcze, że kościoły w Europie są zazwyczaj chłodne, tutaj wręcz przeciwnie, panuje w nich niemiłosierny zaduch i skwar. Jeszcze tylko muzeum, w którym zabroniono nam czegokolwiek dotykać, fotografować, filmować, a zawierało niewiele pamiątek liturgicznych. Dedykowana nam pani przewodnik mówiła tak szybko i jednocześnie beznamiętnie, że nie wiem czy byliśmy w stanie przyswoić 10% informacji wystrzelonych do nas z prędkością serii z karabinu. Nawet nazwy kościoła nie byliśmy w stanie zapamiętać. Jedynie instrukcję tego jak mamy wyglądać w czasie jego zwiedzania. Za dużo zwiedzania w jeden dzień, nie służy zdrowiu. Mieliśmy jeszcze jedną godzinę przed przemieszczeniem się na kolejną wyspę Siquijor. Poszliśmy na masaż, ale tym razem myśleliśmy że nas poparzyli jakąś maścią eukaliptusową. Zamiast wyjść z nogami wypoczętymi, doszliśmy na nasz prom obolali, w temperaturze ponad 30 stopni Celsjusza z nogami gorącymi jak po kilku godzinach w saunie. Ale chyba tutaj taki zwyczaj, bo miejsce masażu było prawdziwą fabryką dla lokalnych notabli parkujących swoje maszyny prawie w drzwiach. Było nawet przyjemnie do momentu, kiedy kilku masażystów wystąpiło w stroju chirurgów z maseczkami na ustach. Wyglądali, że zaraz będą komuś udzielać pomocy. Okazało się, że panowie właśnie przygotowywali się do pedicure kilku boholożanek. Tylko dlaczego asystujący im pielęgniarz masażysta miał koszulkę z reklamą firmy Bosch i napisem POWER IN YOUR HAND. Pewnie był dopiero na stażu. Wsiedliśmy na kolejny prom tym razem do Siquijor z przystankiem po drodze na innej wyspie. Plasterki Transway, które pomagają w chorobie morskiej zostały przeklejone. Pięknie uciskały i pomagały miło spędzić czas oglądając jakiś straszny film katastroficzny o potworach, które atakowały świat. Nie wiedziałem, że wydaje się takie budżety na taki chłam. Efekty specjalne były niezwykłe, cały prom z napięciem oglądał historię księżniczki, którą uratowała jakaś ekipa z oddziału badań zjawisk paranormalnych z USA. Boże, że ja w ogóle to mogłem oglądać. Chyba tylko dlatego, że miałem miejsce przy głośniku i nawet zatkanie uszu słuchawkami i puszczenie Gotan Project z tangami argentyńskimi na cały regulator nie pomagało. A widziałem w pewnym momencie, że całe towarzystwo mocno przeżywało historię, więc też się wciągnąłem. Skończyło się dramatycznie, wszyscy agenci służb specjalnych po zakończeniu misji zbawienia tego jakiegoś królestwa, co to była tam tak księżniczka, rzucili robotę. Co ciekawe, jedna z agentek zaszła w ciąże z czerwonym na całym ciele agentem monstrualnych rozmiarów, który na co dzień nosił broń o wadze kilkudziesięciu kilogramów. Chyba pani została matką poprzez zjawisko paranormalne, bo nie było widać momentu nawiązania bliższego kontaktu. Z resztą nie mieli przecież czasu bo co chwilę coś się waliło, rozwalało, biegło, ryczało, rozpuszczało, unicestwiało. Także wybuchało i ewoluowało. Niektórzy mimo śmierci mieli także możliwość regeneracji zmartwychwstania. Jesteśmy w kraju katolickim, więc takie rzeczy się zdarzają! Ja też myślałem, że zostanę unicestwiony. Tak wciągnięty w całą historię nie zauważyłem, że przyszedł sztorm. Ale jaki. Było już wieczorem, więc właściwie niczego nie było widać na zewnątrz. Jedynie czułem, że buja. Bujało tak, że z ledwością udało mi się dojść do łazienki. No to szumna nazwa. I tam, oszczędzę szczegółów, spędziłem ostanie 1,5 podróży. Magda była przerażona. O swoich odczuciach nie będę pisać, mogę tylko enigmatycznie opisać to jako arię na 4 głosy. 4głosy, to 4 osoby okupujące 4 łazienki. 2 męskie i 2 damskie. Jako że odkrywanym sztuki operowe, na razie nie jestem w stanie opisać to korzystając z analogii do tej sztuki, ale na pewno jedna z arii z 2 aktu Madamme Butterfly to nie była. Przynajmniej żona wiedziała, że żyję. Inni też. Słyszeli. Po za tym nie mam już potrzeby oglądania na plazmie filmów katastroficznych. Przeżyłem to w realu. Nie wiem dlaczego, ale jak przywieźli nas do hotelu to wszyscy w hotelu wiedzieli o naszej ciekawej podróży. Zapewne po mieście nie tylko poszła plotka o tym, że dzisiaj nie udało się zacumować promom Ocean Jet w pierwszym porcie i dlatego podróż zamiast 30 minut trwała dodatkowo 60 minut do innego, ale też, że przybył pasażer o alabastrowej cerze (tak w cenie tutaj!). Pewnie wyglądałem nieco blado. Może też dlatego, że prawie mnie wynieśli z tej łajby. Nie z powodu przemytu oczywiście! Zachciało nam się Filipin, to muszę się pomęczyć. Na szczęście w naszej rodzinie, nie tylko ja cierpiałem z powodu tego rejsu :).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz