wtorek, 15 marca 2011

Ostatni pociąg do Tsim Sha Tsui.


Nie wiem, jak w Polsce, ale u nas pogoda wyśmienita. 22 stopnie, słońce przyjemnie. Ludzie tutaj jacyś tacy bardziej uśmiechnięci. Chyba nie oglądają telewizji i nie fascynują się sceną polityczną. Ale na pewno piją kawę lub herbatę. No może w nieco mniej sformalizowany sposób niż prezenterzy TVP. My też dzień zaczęliśmy od herbaty. Nasz dizajnerski hotel nie oferuje śniadań, dlatego tez postanowiliśmy wspomóc amerykański Starbucks, tak aby imperialistom żyło się lepiej, a antyglobaliści mieli o czym mówić. Niby zwykły początek dnia, ale jak miły. W czasie gdy sączyliśmy herbatę i zapychaliśmy się muf finkami usłyszeliśmy: dzień dobry, jak miło usłyszeć Polaków w Hong Kongu. Zagadała do nas Agnieszka, wracająca i dalej lecąca, ale teraz przebywająca w Hong Kongu. Umówiliśmy się na wieczór (o tym potem).





My natomiast popłynęliśmy na wyspę Hong Kong – 5 minut promem na drugą stronę i znaleźliśmy się w nieco innych klimatach. Odmiennych niesamowicie. Zostaliśmy lekko odurzeni budynkami, które wyglądają jak w CNN Business News. Niesamowicie wysokie, ponad 80 pięter, każdy inny, zbudowany przez innego architekta z lub bez zasad Feng Shui.Pomiędzy nimi ciągle cos jedzący Chińczycy.

Biurowce wyglądają zupełnie nierealnie, do momentu gdy zobaczyliśmy, że jednak pracują tam ludzie. Poruszaliśmy się naziemnymi pomostami, i w taki sposób trafiliśmy do „jaskini korporacyjnych lwów”, czyli budynku CitiCorp. Było to dość dziwne uczucie, może nawet lekka negacja. Ludzie w garniturach, brytyjski akcent, grupki wspólnie wybierające co zjedzą na lunch, ludzie w biegu połykający kanapki, sekretarki odbierające zamówienia dla szefów, szefowie głośno śmiejący i wybierający kaczkę po pekińsku w plastikowych opakowaniach. Zabrawszy nasz lunch pomyślałem sobie tylko… I’m out of that!
Szybka kolejka na najwyższy szczyt w Hong Kongu, prawie pionowa dowiozła nas w miejsce, z którego widać nie tylko piękno tego niewielkiego obszaru, wciśniętego między góry i morze, ale także niesamowitą kreatywność architektów i spryt budowniczych, którym na tam małym obszarze udało się zmieścić taką ilość wieżowców.


Jakoś nie byliśmy w stanie, tak jak setki turystów wejść do Shopping Centre w takim miejscu, postanowiliśmy pójść nieco innym szlakiem. Przeszliśmy pewnie koło najdroższych miejsc na świecie. Wille zatopione w zieleni, nierealnie utrzymujące się na skałach. Na drodze mijały nas tylko Mini, Lexusy, czasami Mercedesy. To chyba jednak obsługa tych rezydencji i apartamentów, bo właściciele pewnie ciężko pracują w jednym z pobliskich wieżowców. Wróciliśmy autobusem i to był strzał w dziesiątkę, nie tylko dlatego, że chyba nie przeżyłbym powrotu kolejką, w której siedzi jadąc tyłem (!!!) w dół, ale też dlatego, że mogliśmy z bliska zobaczyć jak zbudowano kilka wieżowców na skałach.





Wróciliśmy do Kowloon i zobaczyliśmy kolejki. Nie były to jednak kolejki do mięsnego, a… do Chanel, Prady, Louis Vuiton i Burberry. Przed Hermes’em stało 17 osób. Może nie byłoby to dziwne, gdyby nie fakt, że są to sklepy o powierzchni kilku tysięcy metrów każdy. Chińczycy grzecznie czekali w kolejce nie po to żeby wejść i zobaczyć tylko po to by wejść i kupić. Buty, torebkę i portfel. O dziwo większość osób stojących to panowie. Nie wiem tylko, czy stali, żeby kupić oryginały, które zaraz będą podrabiać, czy jednak kupują po to, żeby po prostu używać. Skłaniam się jednak do tego drugiego.!

Wieczorem umówiliśmy się z koleżanką Agnieszką na pokaz świateł (okazało się, że inny niż dzień wcześnie!) i „wyjście na miasto”. Nieśmiało zaproponowaliśmy przejście na nocny rynek, który okazał się strzałem w dziesiątkę! Nie tylko ze względu na proponowany asortyment (tam było wszystko, nic nas nie zdziwiło, no może lekko zszokowaliśmy się sekcją wibratorów, które były prezentowane na 20 stoiskach między koszulkami FC Barcelona i czapkami Ferarri), ale także ze względu na atmosferę zbliżoną do Singapuru. Hawker Stalls – czyli jedzenie w ulicznych kuchniach było wyśmienite, jak stwierdziły dziewczyny. Zdawało mi się, że piwo im też smakowało. Rozluźnieniu atmosfery sprzyjało 640ml na głowę! Chyba jakieś słabe, bo nikt nie poczuł. Jeszcze tylko masaż, bo wiadomo. Dzień bez masażu, to stracony dzień. Wszyscy wystąpiliśmy jako rodzina, dzięki czemu udało nam się wynegocjować „cudowny” masaż pleców i karku. To co, że wykonany przez maszynę przez 10 minut. Z drobnych sukcesów handlowych, trzeba się umieć cieszyć!


Właśnie zorientowaliśmy się, że jest 01:42 następnego dnia i zaraz odjeżdża ostatni pociąg na naszą stację Tsim Sha Tsui. Nie pamiętam czasów, kiedy wracałem do domu ostatnim pociągiem… pewnie było to 25 lat temu. Teraz najczęściej korzystam z pierwszego pociągu. 03:40, ale do Warszawy, czyli koszmar. A tutaj to przyjemność. Jak zmienia się perspektywa, gdy jest się 12,000 kilometrów od domu:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz