piątek, 1 kwietnia 2011

Streets of Manila


To już ostatni raz jesteśmy w Manili. Byliśmy tutaj w drodze do: Cebu, Busuang i teraz. Już kolejny raz na tym samy lotnisku. Wraca multiplikacja! Za każdym razem je eksplorowaliśmy i zastanawialiśmy czy dobrze robimy, że ostatni dzień na Filipinach planujemy właśnie spędzić tutaj. Jakoś zignorowaliśmy posty w Internecie i stwierdziliśmy, że będąc ponad 2 tygodnie na Filipinach wypada wpaść do stolicy.



Z perspektywy lotniska nie wyglądało to tak źle. Żółta taksówka dowiozła nas do hotelu. Już po kilkuset metrach od terminala okazało się, że jesteśmy w mieście, które lekko nas przeraziło. Nie żebyśmy się obawiali w jakiś sposób o swoje bezpieczeństwo, zostaliśmy powaleni obrazami, jakie zobaczyliśmy. Zupełnie innymi od miejsc w Azji, które wcześniej widzieliśmy. Dość brudne wąskie ulice zapełnione do niemożliwości samochodami, które nie były wcale takie złe, ogromna ilość ludzi handlujących, chodzących, szwendających się. I góry śmieci walające się po drodze. To tylko nas utwierdziło, że siłą Filipin jest przyroda, słabością miasta.
Chwilę po rozpakowaniu się wyszliśmy w nasze okolice. Okolice ambasady amerykańskiej, więc mogłoby się wydawać, że jest to lepsza część Manili.



I pewnie była, gdyby nie kolejne obserwacje. Ciężko było znaleźć jakieś sensowne miejsce do jedzenia, inne niż sieć Jolibee, lokalny odpowiednik McDonaldsa, jakimś cudem natknęliśmy się na dość sensownie wyglądający pub. Hurahhh pomyśleliśmy. Ale tylko do momentu, gdy zorientowaliśmy się, że jest to australijski hotel – przechowalnia dla panów w średnim wieku, którzy albo zapragnęli znaleźć sobie żonę na miejscu, lub też przyjechali z żonami Filipinkami do ich kraju ojczystego. Obrazki, które tutaj widzieliśmy były absolutnie kuriozalne. Dżentelmeni nawet pod siedemdziesiątkę jedzący lunch z dziewczynami młodszymi niż ich własne wnuczki. „Biznesmeni” z Australii, którzy tłumaczyli, że jak tylko zrobią jutro check-out to resztę lokalnej waluty przekażą dziewczynom, aby miały „kasę” do ich kolejnego przyjazdu. Nie był to, zapewniam, żaden dom rozpusty, ale zwykły hotel, który spełniał jednocześnie rolę biura podróży. Co ciekawe organizowano tutaj busy przewożące turystów w różne miejsca, a pani- lektor zapowiadała odjazd autobusów zupełnie jak na lotnisku.


Zjedliśmy nawet niezłe australijskie hamburgery i przerażeni tym co zobaczyliśmy pojechaliśmy do największego centrum handlowego na świecie tzw. Mall of Asia. I dobrze, że tak zrobiliśmy, bo mieliśmy okazję przejechać przez nowoczesną Manilę, kompletnie odmienną od tego, co dotychczas zobaczyliśmy. Szerokie, czyste ulice. Piękne budynki, dobre hotele. Widoczny postęp. Chyba wspominałem już wcześniej, że galerie handlowe mają tutaj zupełnie inną funkcję, która nie tylko wynika z kompletnego zauroczenia amerykańską kulturą, ale także z braku innych miejsc, gdzie młodzi ludzie mogliby się spotykać.



Mimo tego, że miasto jest ogromne i potencjalnie można by wykorzystać nadmorskie bulwary do tego, żeby zachęcić mieszkańców do częstszego spędzania czasu właśnie tam całość życia koncentruje się w „mall”. Bardziej interesujące jest to, że niewiele osób robi zakupy w sklepach lub butikach tam usytuowanych. Większość przychodzi żeby coś zjeść, albo skorzystać z licznych atrakcji takich jak np. lodowisko. Dzieci, młodzi, starzy okupują setki knajp mniejszych i większych wchłaniając niesamowite ilości jedzenia. Dla porównania, tylko, jak poszliśmy do japońsko-koreańsko-chińskiej restauracji, gdzie było pewnie ponad 600 osób, to my skończyliśmy naszą ucztę na 2 talerzach, podczas gdy inni nie zjedli mniej niż po 6 na osobę. Świadczy to albo o tym, że nie umiemy najeść się do syta, albo też o tym, że „oni” jedzą znacznie więcej. Zresztą widać to także na ulicach. Zanim nie przyjechaliśmy do Manili, to nie widzieliśmy w ogól otyłych ludzi. Tutaj kult fast foodów jest tak ogromny, że efekty widoczne wszędzie w postaci setek otłuszczonych osób.
Ostatnie godziny postanowiliśmy spędzić „coś zwiedzając”. Pani w recepcji hotelu stwierdziła, że jest tyle miejsc, a my mamy tak mało czasu, że nie jest w stanie nam niczego doradzić. Postanowiliśmy jednak zobaczyć Chinatown. Chinatown w wielkich metropoliach, to jest zazwyczaj bardzo kolorowe miejsce, gdzie Chińczycy nie tylko pracują, ale i odpoczywają, czyli zazwyczaj jedzą. Wsiedliśmy do tzw. jeepney’a, czyli rodzaju zadaszonej furgonetki gdzie mieści się pewnie 12 osób, ale znając Filipińczyków, nawet 25. Za 7 peso (grosze) dojechaliśmy do chińskiej dzielnicy. I tutaj lekkie zderzenie z rzeczywistością.



Jak podszedłem do policjanta i zapytałem się jak dojść do centrum Chinatown, to powiedział, dość rozżalonym głosem: Panie tutaj w Chinatown to ludzie cieżko pracują, nie tak jak w Nowym Jorku. Był to spory cios (obuchem?) na początek, ale już po kilku krokach zdaliśmy sobie sprawę, że to prawda. Właściwie przed typową bramą Chinatown, jak i za nią, było podobnie. Szaro, brudno, nieciekawie. Chodziliśmy między ulicami, które sprzedawały albo akcesoria dla pogrzebów (lampiony etc.), albo tez części do silników okrętowych lub też narzędzia do obróbki stali. Wpadliśmy tylko do małego sklepu z herbatą, niewielkiego supermarketu, po czym wzięliśmy taksówkę i wróciliśmy do hotelu. Pochodziliśmy jeszcze po naszej okolicy, wpadliśmy do Mall of Asia, żeby wydać ostatnie peso i pojechaliśmy na lotnisko.


Trochę żałuje, że w ogóle byliśmy w Manili. Po bardzo przyjemnych chwilach na wyspach, plażach, po rejsach i pływaniu – to było zupełnie niepotrzebne miejsce do „odwiedzenia”. Nie mogliśmy się doczekać się wylotu do Hong Kongu. W przeciwieństwie do poprzednich lotów tutaj straciliśmy już nadzieję na wygraną w konkursie (znów tabletki Centrum). Godzina opóźnienia, jesteśmy nareszcie w wielkim mieście. Hong Kong: here we come!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz